czwartek, 24 grudnia 2009

Bożonarodzeniowo…

W tę niedzielę spotkała mnie dziwna historia. Gdy wracałem z córką z działki akurat w tym czasie zaczęła się palić stacja gazowa, w wyniku czego policja wstrzymała ruch na szosie gdańskiej (byłem 400m od pechowego miejsca). Efekt tego był taki, że nie zdążyliśmy na mszę w parafii – poszliśmy do św. Anny.

Ale że nieszczęścia chodzą parami, to gdy przystępowaliśmy do komunii, nie mogliśmy dojść – ludzie odchodzący od komunii nie przepuszczali przychodzących, więc ksiądz będąc przekonanym, że już nikogo więcej nie ma, odszedł.

Gdy w końcu udało się nam przejść, tego księdza już nie było. Pobiegliśmy za nim, ale tego nie zauważył. Podchodziliśmy do ks. Michała Muszyńskiego, który udzielał komunii przy głównym ołtarzu, ale on też się zbierał i też tego nie zauważył. W drugiej nawie był jeszcze jeden ksiądz, lecz ten powiedział, że tu zaraz będzie wracał kolejny (nie byliśmy z jego kolejki).

I wreszcie komunii udzielił nam dopiero ten czwarty.


Mocno zaniepokoiła mnie ta historia – w końcu nic nie dzieje się przez przypadek. W poniedziałek nie byłem w kościele – niepokój pozostawał; we wtorek jednak zdecydowałem się znowu pójść na roraty. Jeśli nic nie chciałeś mi Panie powiedzieć przez tę historię, to coś jeszcze wymyślisz…

Okazało się, że te roraty prowadził o. Jacek Salij – kiedyś msza o 7:00 to była jego msza, ale odkąd na Freta jest duszpasterstwo akademickie, to najczęściej prowadzą ją młodsi ojcowie.. Pan pokazał mi, że wszystko jest tak, jak dawniej, że nie mam o czymś myśleć..


Kochani, życzę wam, by każdemu przez te święta, rozwiązały się wszystkie dziwne historie, by każdego ogarnął prawdziwy pokój.


czwartek, 17 grudnia 2009

Aborcja na onecie

Na onecie ukazał się artykuł nt. aborcji Aborcja nie jest dramatem. Najbardziej mi się spodobał komentarz, który napisała Izaura…podlasie:

!!!! Zaskakujące, że wszyscy zwolennicy aborcji zdążyli się już urodzić. 

Ja dorzuciłbym do tego jeszcze jeden paradoks – te same media, które propagują aborcję, zazwyczaj atakują Kościół, że nie nadąża za współczesnym światem; tym razem atakują, że Ojcowie Kościoła nie widzieli problemu aborcji, a współczesny Kościół widzi… Okazuje się więc, że uwzględnianie zdobyczy współczesnej nauki jest traktowane wyjątkowo wybiórczo – staje się ważne, jeśli można nimi podeprzeć głoszone tezy, a nie do przyjęcia, jeśli tym tezom przeczy..




czwartek, 3 grudnia 2009

Świadkowie, a google

Google udostępniło swoje narzędzia optymalizujące witryny internetowe (jak kto by chciał skorzystać, to podaję linka). Dziś się o tym dowiedziałem i od razu tam zajrzałem – póki co zarejestrowałem jedynie Świadków.

Zajrzałem i przeżyłem szok.

To, że najwięcej osób (17%) trafia wpisując w wyszukiwarce „Anna Dąmbska”, mnie nie zaskoczyło; ale to, że mój blog przy tym haśle zajmuje 4 miejsce (średnia z ostatniego tygodnia – dziś zajmuje nawet 3 pozycję), to był szok (pierwsze miejsce www.objawienia.pl, drugie www.niewyjasnione.pl). Wydawnictwa, w których ukazywały się jej książki, są znacznie dalej (nawet poprzednia notka na tym blogu jest przed nimi).

Gdy już to wiedziałem, nie zdziwiła mnie wysoka pozycja zapytania „świadkowie bożego miłosierdzia” – podwójne trzecie miejsce (i jako przyczyna trafienia do mnie – 8% trafiających do mnie, jak i pozycja po wpisaniu hasła w wyszukiwarce).

Ucieszyła mnie pozycja wyszukiwania „zaufaj Bogu” – w ten sposób trafiło 6%, a przy wpisaniu tego hasła w wyszukiwarce mój blog pojawia się na 4  pozycji (podwójna 4 pozycja). 

A czy komuś udałoby się zgadnąć, jakie pytanie zapewnia 2 miejsce osób trafiających na Świadków..?

Nie sądzę, by ktoś zgadł – „wiek człowieka”!

Zadając to pytanie, trafia do mnie 14% osób, choć przy tym pytaniu mój blog pojawia się dopiero na 10 pozycji (średnio w ostatnim tygodniu; dziś na 9).

Ale to jeszcze nic! Największe zaskoczenie to 5 miejsce (4%) dla pytania o „zwarzać” – właśnie z takim błędem ten wyraz pojawił się w jakimś komentarzu i zapewnił tak duże przyciąganie do bloga!


* * *

Nie sądziłem, że mój blog zajmuje tak wysoką pozycję w popularyzowaniu świadectwa Anny. Ale z drugiej strony jeśli zważyć, jak mało osób tam zagląda, to ta wysoka pozycja mojego bloga wcale nie jest radosna.

niedziela, 29 listopada 2009

Świadkowie miłosierdzia

Za chwilę ukaże się kolejna notka (a może nawet już się ukazała) na moim blogu, na którym prezentuję kolejne fragmenty świadectwa Anny Dąmbskiej, a tymczasem już od ponad miesiąca wszystkie notki tam umieszczane, przechodzą zupełnie bez echa. Ostatnie komentarze, jakie się pojawiły, są pod notką, która ukazała się 22 października. A tymczasem ostatnia notka była bardzo ciekawa, bowiem ukazywała konsekwencje, jakie płyną z faktu, że po tamtej stronie życia jest się już poza czasem. Skoro jest się poza czasem, skończyły się już możliwości wyboru – wybór, którego dokonujemy w chwili śmierci, jest już wyborem ostatecznym.

niedziela, 15 listopada 2009

Koniec świata

Dzisiejsze czytania skłaniają do pytań o koniec świata. Od jakiegoś czasu wszyscy już wiedzą, że to niedługo – że to będzie rok 2012. Ledwie nasi zagrają (pod wodzą trenera Smudy) i już koniec świata. Trochę mnie dziwi, że świat to zauważył i od razu ogłosił ten koniec, ale fakt pozostaje faktem – brzmi to bardzo sensownie. W każdym razie się cieszę, że to już tak niedługo. Oby się spełniło – przecież to już nie pierwszy koniec świata, jaki przeżyłem.

Pamiętam ze swojej młodości kazanie pewnego redemptorysty, który zwracał uwagę, że my podchodzimy do końca świata tak katastroficznie, a przecież koniec świata oznacza jedynie to, że materia nie będzie już do niczego potrzebna. Pamiętajcie – koniec świata, to nade wszystko powtórne przyjście Chrystusa; reszta, to prosta konsekwencja tego faktu.

poniedziałek, 9 listopada 2009

Proste prawdy

Pamiętam, jak podczas studniówki pewna nauczycielka powiedziała o mnie „Patrzcie, biały Murzyn!” Był to największy komplement, jaki usłyszałem w życiu na temat swojego tańca. Jeśli jednak porównać moje umiejętności z tym, jak dziś ludzie tańczą, to było to zupełne nic. I nie mówię tu tylko o uczestnikach You can dance – wystarczy choćby popatrzeć na aktorów grających w serialu Tancerze… Zrobiła się pewna moda na taniec. Ale to dobrze…

Dziś obejrzałem Kochaj i tańcz. Prosta akcja, proste prawdy… Ale przecież w życiu chodzi o proste prawdy…

sobota, 31 października 2009

Nie przegrać życia

Wszelkie swoje lektury przerwałem dla jednej tylko książki – Nie przegrać życia Anny Bojanowskiej. Autorka lata swojego późnego dzieciństwa i wczesnej młodości spędziła w Instytucie Reumatologii w Warszawie. Tam dorastała, tam kończyła szkołę, tam wreszcie zrobiła maturę. Prawdopodobnie przyczyną jej późniejszych problemów zdrowotnych było wydarzenie z dzieciństwa – jako 5-latka topiła się w przeręblu. Praktycznie rzecz biorąc całe jej życie, to zmaganie się z chorobą. I właśnie o tym pisze w swojej książce.

Myliłby się jednak ktoś, kto by myślał, że to życie ukształtowało z autorki osobę zgorzkniałą, pełną pretensji do świata i do Boga – nic z tych rzeczy!

Anna umiała odnaleźć oparcie w Jezusie – i właśnie o tym pisze w sposób tak naturalny, tak prosty, że od tej lektury nie można się oderwać.

W tej książce znalazłem:
  • kapitalne rozważania na temat bólu,
  • fantastyczne refleksje na  temat rodziców chorych dzieci,
  • wspaniałe myśli o wzajemnym ubogacaniu się osób cierpiących i księży przychodzących do nich z posługą kapłańską,
a nade wszystko znalazłem afirmację życia opartą na zaufaniu Jezusowi!

Już tylko dla nich warto przeczytać tę książkę. Ale warto też z tego powodu, że poddając się jej urokowi, szybko sami napełniamy się optymizmem autorki.

Oto księgarnia wydawcy: //wydawnictwo.cpps.pl/produkt/pokaz/224/nie-przegrac-zycia.html
    - szczerze zachęcam (kosztuje tylko 18 złotych)!
A – jeszcze link na stronę autorki : //annabojanowska.prv.pl/

czwartek, 22 października 2009

ks. Jerzy

W poniedziałek minęła 25 rocznica śmierci ks. Jerzego. Pamiętam jak dziś tę wiadomość, która poraziła wtedy wszystkich. Pamiętam pogrzeb, który wypełnił wszystkie żoliborskie uliczki wokół kościoła św. Stanisława Kostki (niestety pamiętam również komentarz, jaki po tej mszy ukazał się w KOS-ie – najważniejszym podziemnym tygodniku redagowanym przez Dawida Warszawskiego – Konstantego Geberta, późniejszego założyciela miesięcznika Midrasz). Sam stałem daleko, ale wieże kościoła widziałem.

W ten poniedziałek mnie nie było – byłem w Lublinie. Gdy wychodziłem z pracy, przez radio dobiegały słowa podniesienia z mszy rocznicowej. Gdy dojechałem do mieszkania, w którym nocowałem, msza już się skończyła. Ale widziałem Prezydenta wręczającego mamie ks. Jerzego pośmiertnie nadany Order Orła Białego i słyszałem ks. Zygmunta Malackiego, dziękującego p. Prezydentowi w imieniu mamy ks. Jerzego, a całej rodzinie za to, że przekazała Order do Muzeum ks. Jerzego.

Ks. prał. Zygmunt Malacki, obecny proboszcz św. Stanisława Kostki, uprzednio rektor Kościoła Akademickiego św. Anny, był razem w seminarium z ks. Jerzym, a przez rok mieszkali nawet w jednym pokoju. Znali się więc dobrze, a bezpośrednio przed śmiercią ks. Jerzy odwiedził ks. Zygmunta. Był to okres, w którym ks. kard. Józef Glemp chciał wysłać kapelana Solidarności do Rzymu; ks. Jerzy ciężko przeżywał te zamiary ks. Prymasa, a z drugiej strony zwyczajnie się lękał o swoje życie…

Dziś nie możemy zrozumieć, dlaczego do tej pory JPII nie został ogłoszony blogosławionym. Ale przecież jeszcze dziwniejsze jest to, że przez tyle lat nie został nim ks. Jerzy (i to pomimo wsparcia w naszym Papieżu).

Miejmy nadzieję, że to już naprawdę niedługo…

sobota, 17 października 2009

U Alby

 Alba na swoim blogu umieściła bardzo interesującą notkę „Siedem grzechów głównych Jana Pawła II (wg Tadeusza Bartosia).„, która, jak widać to po tytule, była inspirowana książką Tadeusza Bartosia. Bardzo gorąco zachęcam do lektury tej notki, bo jak sądzę niejednej osobie wyjaśni jej wątpliwości. Sama Alba miała jednak problemy z odrzuceniem w pewnym punkcie rozumowania tego (byłego już) dominikanina. Z tego powodu troszkę się rozpisałem na blogu Alby, a swój komentarz dodatkowo dodałem u siebie, jako notkę:

Doszedłem do punktu 5 i postanowiłem od razu zwrócić uwagę na pewne niezrozumienie. Otóż istnienie dwóch cywilizacji – cywilizacji śmierci i cywilizacji miłości, jest po prostu faktem. Nie ma się więc co obrażać na Papieża, że je wyraźnie rozróżnia. I dopiero wtedy, gdy dopuści się do siebie myśl, że ten opis jest prawdziwy, trzeba zauważyć, że samemu oscyluje się między jedną cywilizacją, a drugą – raz konkretnymi czynami staje się po stronie miłości, a innym razem po stronie śmierci. Przy czym Papież oczekiwał od nas jedynie tego, byśmy się zadeklarowali po której stronie chcemy być – i rzeczywiście to powinniśmy uczynić. Jeśli zanegujemy ten podział, a nawet jeśli tylko nie podejmiemy decyzji, po której stronie chcemy być, to sami siebie upodobnimy do piłeczki pinpongowej, która skacze między uderzeniami rakietki, a odbiciami od stołu, sama nie wiedząc, gdzie w końcu wyląduje. Do świadomego uczestnictwa w życiu trzeba z jednej strony rzetelnie opisać rzeczywistość (nie można się godzić na zacieranie wyrazistości tego opisu), a z drugiej strony podjąć decyzję o celu swojej wędrówki. I proszę nie epatować mnie stwierdzeniami w rodzaju Tymczasem ludzie niewierzący niekoniecznie są szczególnymi piewcami śmierci. Niewiara i ateizm nie muszą być przeżywane jako rozpacz. (to jest cytat z ksiązki T. Bartosia) – te stwierdzenia są jak najbardziej słuszne. Nie wolno jednak wyciągać z nich wniosku, iż fałszywe jest papieskie nazywanie świata bez Boga cywilizacją śmierci. Na czym polega błąd? – na przecenianiu ludzkich deklaracji. Bóg uczynił nas wolnymi i naszą wolność szanuje – działa na tyle tylko, na ile my Mu na to pozwolimy. Człowiek, który siebie nazywa wierzącym, może nie pozwalać Mu działać; i na odwrót – człowiek niewierzący może Mu pozwalać na działanie (choć może być tego zupełnie nieświadomy). Bóg kocha każdego, również tych, którzy się do Niego nie przyznają i działa w nich, a także poprzez nich, na tyle tylko, na ile oni Mu na to pozwolą. Trzeba przy tym pamiętać, że Bóg wszczepił w nas naturalną potrzebę miłości i to ona sprawia, że nawet ten niewierzący pozwala Bogu działać. 

Tam, gdzie jest Bóg, jest miłość; tam, gdzie Boga nie ma, jest śmierć - to zdanie jest jak najbardziej prawdziwe, choć nieprawdziwe jest zdanie Tam gdzie jest wierzący, jest miłość, a tam gdzie niewierzący jest śmierć. Czy teraz już wszystko jasne?

niedziela, 4 października 2009

Audycja „2+2”

Dziś (tj. 3 października) w Radiu „Józef”, w audycji Anny Maruszeczko i Roberta Tekieli „2+2″ dyskuskutowano na temat wychowania chłopców. Główna teza dyskusji brzmiała następująco: Dla wychowania chłopca konieczne jest przekazanie wychowania w ręce mężczyzny. Chłopca może wychować tylko mężczyzna; mama tego nie zrobi – jeśli brakuje taty, musi się znaleźć inny mężczyzna, choćby nauczyciel wf-u. 
A co zrobić w takiej sytuacji, jak moja, gdy chłop nie jest chłopem, gdy nie jest tak postrzegany przez własną rodzinę?
Kiedyś już o tym pisałem – po to, by nie utracił identyfikacji ze swoją płcią, musiałem swojemu synowi pozwolić zanegować moją osobę (ze wszystkimi dobrymi, ale także złymi – bo takie także są – konsekwencjami).

* * *

Przez te kilka lat mojego pisania odbudowało się nieco poczucie własnej wartości (jakoś tak samo bez żadnej przyczyny); tym łatwiej przychodzi mi przyznawanie się do tego, że chłop ze mnie żaden; szczególnie, że chłopem się jest dla kogoś, a nie tak w ogóle. Dałem się zdominować i tego już nie odwrócę. Jedyne, co mi pozostaje, to nie oglądać się na nikogo i robić swoje. Może po latach syn przekona się, że było we mnie coś, czego nie warto było negować (na razie całkowicie mnie zanegował, ale może kiedyś zauważy, że była w tym przesada)?

niedziela, 27 września 2009

Lucyfer

Sam nie zauważyłem, że jeszcze w czerwcu przygotowałem trzecią część notki o aniołach z blogu Świadkowie miłosierdzia. Wpisałem notki do końca lipca, czyli na czas urlopu, a przewidywałem, że w pierwszym tygodniu sierpnia, gdy wrócę do pracy, przygotuję następne. Do pracy wróciłem, ale tak mi brakowało na wszystko czasu, że za pisanie się nie wziąłem, a co gorsza zapomniałem o tej ostatniej części notki. Wpisałem ją dopiero teraz.

Notka ta zaczyna się od porównania aniołów do pryzmatów, które pełnię światła Bożego rozkładają na poszczególne barwy, nic nie pochłaniając.

I tak mi się skojarzyło, że przecież pierwsze imię diabła, to Lucyfer, czyli niosący światło. Prawda, że piękne imię?

Najpiękniejsze, bo miał on być pierwszym wśród aniołów. Będąc pierwszym, się zbutował.

Ktoś, kto nie jest pierwszym, z pokorą przyjmuje to, kim jest; w tym, który jest pierwszym, łatwo się rodzi pycha i pragnienie tego, by być jeszcze wyżej.

 

Czy i my nie znamy tego ze swojego życia?

 

środa, 16 września 2009

Cisza

Poprzednią notkę umieściłem 7 września. Liczba unikalnych odwiedzających wzrosła z 14 do 31. Następnego dnia jednak już tylko 13 i kolejnego 15. Gdy Ateista rozpoczął swoje ataki, liczba unikalnych odwiedzających znowu wzrosła - 34 osoby w czwartek, 31 w piątek, a w sobotę nawet 44.

To jednak jeszcze nic – w niedzielę liczba unikalnych odwiedzających nagle podskoczyła do 110 osób (liczba odsłon, czyli to, co normalnie widać na licznikach, 159 odsłon).

Skąd ten nagły wzrost?

Tajemnica kryje się w tym miejscu.

W mojej kilkuletniej historii pisania dopiero po raz drugi zdarzyło się, by onet coś mojego polecił (pierwszy raz pod hasłem prac w domu – opis łazienki; a więc merytorycznie tak na prawdę dopiero pierwszy raz kopnął mnie taki zaszczyt)
 .


A jak było w poniedziałek?

W poniedziałek znowu tylko 25 unikalnych odwiedzających, a we wtorek 14…


Co z tego wynika?

Ano to, że aczkolwiek reklama jest dźwignią handlu, to jednak jak towar jest kiepski, to nawet reklama nic nie da – ci, którzy tu zajrzeli dzięki reklamie onetu, już nie wrócili (język SQL pozwala w łatwy sposób zadać takie pytania – w poniedziałek tylko 3 czytelników z niedzieli zajrzało powtórnie; łatwo się domyślić, że to moi stali czytelnicy). Nowi niczego nie znaleźli dla siebie, nawet nie byli zainteresowani tym, co im odpisałem. A proszę pamiętać, że przychodzili tylko ci, których tematyka bloga przyciągała – przecież szukali czegoś, co onet poleca w kategorii Wiara i Kościół.


Moherku, z mojego pisania na prawdę nic nie wynika, choć dzięki onetowi wcale „nie zginąłem w tłumie”

poniedziałek, 7 września 2009

U ks. Tomasza

Nie tak dawno na blogu ks. Tomasza była ciekawa notka nt. pewnej pary, która podeszła do komunii, ale poprosiła jedynie o błogosławieństwo. Okazało się, że „On ma za sobą nieudane małżeństwo. Ona została porzucona przez męża, który wyjechał w nieznane.”

W tym czasie, gdy notka się ukazała, byłem na działce, ale po powrocie już czekał na mnie mail od Anki, którą zapewne pamiętają moi najstarsi czytelnicy, jako że kiedyś prowadziła świetny blog o tematyce religijnej, a u mnie była częstym gościem. Treść tego maila sprowokowała mnie, bym zabrał tam głos. A oto, co napisałem

Dziś pierwszy raz od trzech tygodni siedzę w internecie, a pierwsze, co przeczytałem, to pytanie a~: „a co Ty taki cichutki? u ks tomasza jest o miłości:)  może byś wpadł?”. No to wpadłem. Zwrócę uwagę na fakt, że miłość, którą ks. Tomasz rozpoznał u tych dwojga, zesłał nie kto inny, lecz sam Bóg, bo tylko On jest źródłem miłości (nie ma innego źródła). Zesłał, choć dobrze wiedział, iż nie będą mogli zawrzeć sakramentu małżeństwa. Czy to oznacza, że Kościół źle rozpoznaje Jego wolę odnośnie nierozerwalności małżeństwa? – nie, tu żadnych wątpliwości być nie może – Jezus powiedział to jednoznacznie. Jak sądzę, Pan zesłał na nich tę miłość, by na nowo potrafili uwierzyć, że są zdolni do miłości. Naszym zadaniem tu na ziemi jest nauka miłości; człowiek, który straci wiarę w to, że może kochać, jest przegrany. A oni na nowo uwierzyli. Trudna jest ta ich miłość, bo nie może się karmić sakramentami (jakże nie doceniają ich ci, którzy nie mają żadnych przeszkód). Jednak z drugiej strony łatwiejsza, bo w pełni świadoma tego, jak bardzo jest zależna od woli Bożej – nie grozi jej pycha „Jacy to my jesteśmy wspaniali”. Trwają przy Panu i w Nim szukają oparcia. I właśnie o to chodzi..

Wydawało mi się, że to ważne słowa, które pomagają w rozpoznaniu istoty rzeczy. Niestety tylko mi się wydawało – nikt z piszących po mnie nie odniósł się do tych słów; ci, którzy pisali, pisali tak, jak by ich w ogóle nie było. Przeważały wypowiedzi w stylu Kolejny problem w stylu „made by kościół katolicki”, czy ksiezoski wymysl!!!!!…2)beznadziejna przysiega.. Gdybym umiał pisać tak, by inni mieli ochotę to czytać, dalsza dyskusja byłaby inna. Ale nie umiem…

czwartek, 6 sierpnia 2009

herbertowo

Tak jakoś herbertowo się ostatnio zrobiło na moim blogu. Bo to Zapasiewicz herbertowo się kojarzy, bo Krysia… Dziś snuć będę inne wspomnienie herbertowe. Otóż w okresie licealnym rozkochałem się w Kazimierzu Dolnym – każde wakacje tam spędzałem. Miłość ta przetrwała do czasów studenckich – nie było roku, by mnie tam nie było. Jedyna różnica polegała na tym, że nie jeździłem już z mamą do państwa Kiljańskich, u których zawsze się zatrzymywaliśmy, lecz sam (lub z grupą znajomych), mieszkając byle gdzie (jedna rzecz była stała i niezmienna – obiady u sióstr; może jeszcze kiedyś o tym napiszę).

Historia, którą chcę opowiedzieć, miała miejsce w czasie, w którym nikt ze mną do Kazimierza nie pojechał – sam jeden wynajmowałem połowę domku kempingowego. Po kilku dniach do drugej połowy wprowadziły się dwie studentki polonistyki.
Obie rozkochane w doc. Bohdanie Urbankowskim (był w tym czasie w Kazimierzu i ich ochy i achy co chwilę do mnie dolatywały), a pod jego wpływem zauroczone poezją Jarosława Iwaszkiewicza; moja poetycka miłość, tj. Zbigniew Herbert był im zupełnie nieznany – nawet nie znały tego nazwiska (przypominam, że istniał zapis w cenzurze na jego nazwisko). Oczywiście zapis w cenzurze nieco je tłumaczy, ale tylko nieco – jak to możliwe, by student politechniki znał jego twórczość, a one, studentki polonistyki, nie? I to dziewczyny rozkochane w doc. Urbankowskim, dzisiejszym piewcy Herberta. Iwaszkiewicza znały, a Herberta nie…

niedziela, 2 sierpnia 2009

Krysia

Mój przyjaciel będąc jeszcze studentem (studiował polonitykę na UW), prowadził w Lelewelu kółko teatralne. Pierwszy spektal oparty był na tekstach pisanych przez młodzież. Mój udział sprowadzał się wówczas tylko do roli technicznej podczas samego przedstawienia. W drugim opartym o wiersze Zbigniewa Herberta (a był to okres, gdy na Herberta był zapis w cenzurze) uczestniczyłem od samego początku. Nie tylko recytowałem jego wiersze, nie tylko pomagałem licealistom zrozumieć ich treść, ale napisałem też kilka piosenek, w tym najpięknieszą z nich Do Marka Aurelego ze wstępem w iście chopinowskim stylu (nieco wcześniej był konkurs chopinowski – ten, na którym zabłysnął Krystian Zimmerman; tak się wówczas nasłuchałem Chopina, że pozostawił we mnie trwały ślad).
Wtedy to poznałm Krysię. Ta znajomość nie miała jakiegokolwiek podtekstu erotycznego – jeśli kto wątpi, czy możliwa jest przyjaźń między chłopakiem i dziewczyną, to był to znakomity przykład tego, iż to jest możliwe.
Bezpośrednio przed ślubem zerwałem wszystkie swoje przyjaźnie z dziewczynami – wydawało mi się, że to tak trzeba (teraz wiem już, że tak nie wolno – nie tylko, że nie trzeba).
W tym roku poprzez naszą-klasę Krysia mnie odnalazła. Sama przed wielu laty wywędrowała do Florencji za swoim mężem. Tam urodziła się jej córka, tam wykłada na uniwersytecie.
Przyjechali właśnie do Polski. Spotkaliśmy się całymi rodzinami. Spotkanie miało być krótkie, bo tego samego dnia byli umówieni na wieczór, jednak tak im było miło u nas, że kilka razy się podnosili do wyjścia, ale jakoś wyjść nie mogli.
Gdy już poszli, syn podsumował to tak, zwracając się do mamy: Czy to nie charakterystyczne, że nawet wtedy, gdy przychodzą znajomi taty, to mówisz tylko ty i ja?


Rzeczywiście to charakterystyczne. Bardzo miło było mi ich gościć, z dużą przyjemnością przysłuchiwałem się rozmowie, ale gdy sam miałem się odezwać, jąkałem się, mówiłem nieskładnie… Tak to właśnie jest — niewiele mam do powiedzenia, a jak już próbuję się odezwać, to lepiej, bym tego nie robił.
Ale mimo to, Krysia wyściskała mnie zarówno na przywitanie, jak i na pożegnanie – i to tak, jak od wielu lat nikt mnie nie wyściskał. Pozostanie po mnie to, co kiedyś ludziom dałem…


  Leszek


 


PS: Na tym konkursie chopinowskim siedziałem dokładnie za plecami Witolda Małcużyńskiego. Studiowałem jeszcze, więc nie miałem problemu z tym, by codziennie biec do filharmonii i pamiętam, jak obiecywałem sobie, że przy następnych konkursach będę brał urlop, by przeżywać je równie głęboko, jak ten. Niestety nigdy tej obietnicy nie wypełniłem.


 


 


 


czwartek, 16 lipca 2009

Zbigniew Zapasiewicz


TVP Kultura zgotowała nam ucztę – przez cały dzień można było i oglądać i słuchać Zbigniewa Zapasiewicza.

Szkoda tylko, że powód tej uczty był taki, jaki był. To już chyba ostatni tak wielki aktor…

niedziela, 12 lipca 2009

Ghandi

Tym razem na weekend zabrałem ze sobą „Ghandiego”. Oglądałem ten film wtedy, gdy powstał, a więc jakieś ćwierć wieku temu. Doskonały był to wybór - oglądało mi się fantastycznie. Zachęcam do pójścia w moje ślady.

A na zachętę chcę przedstawić dialog z samego początku filmu, jaki Ghandi prowadził z duchownym anglikańskim – zaczyna Ghandi:

- Napisano, jeśli ktoś uderzy cię w prawy policzek, nadstaw mu drugi.
- Może to przenośnia?
- Nie jestem pewny. Dużo o tym myślałem. Podejrzewam, że chodzi o to, żeby mieć odwagę przyjąć cios, kilka ciosów i nie oddać. Ale nie ustąpić. Wtedy coś w ludzkiej naturze sprawia, że nienawiść ustępuje szacunkowi.

Przyznam, że warto to obejrzeć choćby tylko dla tego dialogu – spostrzeżenie Ghandiego jest niezwykle trafne.

   Leszek


PS: U mnie na działce można już iść na grzybobranie (na samej działce):





wtorek, 7 lipca 2009

Szkiełko

- Jedzcie ostrożnie, bo szkło mi wpadło do sosu!zostaliśmy uprzedzeni. Ledwo to usłyszałem, a poczułem szkło w języku. Nie czułem, bym na nie natrafił podczas jedzenia – poczułem od razu w języku. Nie wystawało nic – tylko gdy ciągnąłem palec po języku, czułem, jakby mnie coś drapało.

Próbowałem wyjąć – najpierw cążkami, a później dostałem pęsetę od żony. Nie udawało mi się chwycić. Żona już była przekonana, że sobie wmawiam – Przecież nie krwawisz!, jednak krwawienie, aczkolwiek niewielkie, to jednak było.

Sam już przez moment zacząłem wątpić – nawet pod palcem nic nie wyczuwałem.

Wziąłem małe lusterko (wcześniej próbowałem przy dużym w łazience), usiadłem i okazało się, że tym razem chwyciłem bez problemu.

Szkiełko miało ok. 7-8 mm długości, z obu końców było ostre jak igiełka i zresztą do igły było podobne – grubość w obu kierunkach nie przekraczała milimetra.

Miałem niesamowite szczęście, że wbiło mi się w język – równie dobrze mogło się wbić w ściankę żołądka, czy podziurawić jelita…

Nie dokończyłem obiadu, choć zjadłem tylko jeden kęs – lepiej wyrzucić jedzenie, niż narażać się na perforację. Tyle lat musiałem żyć, by się przekonać, że ze szkłem nie ma żartów…

niedziela, 21 czerwca 2009

Księgarnia św. Wojciecha

Odkąd pamiętam przy ulicy Freta była Księgarnia św. Wojciecha. Mały lokal ze skrzypiącą podłogą, wejściem z bramy, ale z cudowną atmosferą.

Była pierwsza. Dopiero po niej zaczęły wyrastać kolejne księgarnie katolickie – przy Archikatedrze, przy kościele seminaryjnym i najnowsza z nich w Pałacu Prymasowskim.

Lokal stoi teraz pusty, nie tylko z ogołoconymi regałami, ale wręcz z ogołoconymi ścianami – wyraźnie gotowy do kapitalnego remontu. Żadnej informacji na drzwiach.

Wygląda na to, że to koniec księgarni…

Czy to liczna konkurencja sprawiła, czy też to, że przestaliśmy czytać?

niedziela, 24 maja 2009

„Listów o miłości” już nie ma

Czwarty punkt regulaminu onet-u mówi:


4. Użytkownik ma obowiązek przynajmniej jeden raz na sześć miesięcy opublikować notkę w blogu. W przypadku stwierdzenia przez administratorów systemu OnetBlog, że w blogu nie pojawiły się nowe notki a także nie ma wystarczającej liczby odwiedzin, Onet.pl ma prawo do bezpowrotnego i całkowitego usunięcia takiego bloga z systemu OnetBlog.


W oparciu o ten punkt onet usunął Listy o miłości. Odbyło się to bez żadnego uprzedzenia i wręcz w sprzeczności z wymienionym punktem – od jakiegoś czasu zapuszczam procedurę, która sprawdza na której stronie rankingu onet-u są interesujące mnie blogi. Ostatniego dnia, gdy Listy.. jeszcze istniały (t.j. 5 maja), były na 62 stronie. Jeśli zważyć, że jeszcze 17 lutego były na 277, to widać wyraźnie, że na nowo zdobywały czytelników. A trzeba przy tym pamiętać, że na pozycję w rankingu wielki wpływ ma to, kiedy była na nim ostatnia notka (przykładowo ten blog 9 kwietnia był na 67 stronie mimo, ciągle na nim są jakieś notki).

Jeśli ktoś myśli, że redakcja BlogOnet przeprosiła mnie, gdy wyraziłem swoje zdziwienie, że mimo iż mój blog nie należał do takich, do których nikt nie zagląda, został bez ostrzeżenia usunięty, to się myli – szanowna redakcja do takich rzeczy się nie poniża – jest przecież nieomylna.


Lubię Baruch twoją geometryczną łacinę, porozmiawiajmy jednak o rzeczach na prawdę ważnych..


Jeszcze nie tak dawno po takim zdarzeniu bym się kompletnie załamał, bo przecież nawet jeśli nie z woli Pana to się stało, to przy Jego przyzwoleniu. Dziś podchodzę do tego całkiem spokojnie. Wbrew pozorom wcale nie chodzi o to, że Listy.. stanowią zagrożenie i nikt nie powinien ich czytać (to jest mój odwieczny lęk, o którym kiedyś pisałem) – wszak z jednej strony liczba czytelników rosła na nowo (co na martwym blogu jest czymś niezwykłym – KTOŚ musiał ich tam sprowadzać), a z drugiej na blogspocie Listy.. są nadal. Wydaje mi się, że to zdarzenie potwierdza jedynie moje wcześniejsze przeczucia, iż mój czas już minął. Jak sądzę dziś główne tezy Listów.. ma swoim życiem potwierdzać ktoś zupełnie inny, ktoś dużo ode mnie młodszy. Nie czarujmy się – w dzisiejszym świecie wiek jest niezwykle ważny; przecież przesłanie Listów.. jest nade wszystko skierowane do ludzi młodych i trudno je przyjmować od kogoś w moim wieku (moi młodzi czytelnicy już od dawna do mnie nie przychodzą). Główna myśl Listów.., która odróżnia ją od innych tekstów, to ta, że Bóg będąc jedynym źródłem miłości, miłości, która z samego założenia obejmuje całego człowieka – jego uczucia, jego ciało i jego wolę, właśnie poprzez rozbudzanie w nas uczuć, próbuje wskazywać nam naszą drogę. Nie odbiera nam wolności (którą sam nam dał) – możemy odrzucić rodzące się w nas uczucia; jednak twierdzę, że przyjmując je, wybieramy to, co jest dla nas najlepsze (oczywiście przy zachowaniu wszystkiego, co wynika z tego kim jestem ja i kim jest ta osoba, którą kocham). Przeżywanie miłości w którejkolwiek ze sfer (uczuć, ciała, woli) nie może wyprzedzać go w pozostałych (w praktyce – przeżywanie jej w mowie ciała nie może wyprzedzać jej w warstwie wolitywnej – to z tym mamy największe problemy).

Póki co Listy.., to tylko słowa, a ja nie mogę wskazać na kogoś, kto by powiedział: Moje życie jest dowodem tego, że jest właśnie tak, jak piszesz! (miałem nadzieję, że jak już nie moje, to życie adresatki Listów.. będzie takim potwierdzeniem, jednak tego nie wiem). Ale być może to się właśnie zmieni… Być może utrata tego bloga jest zapowiedzią, że to przesłanie będzie mógł nieść ktoś inny, kogo życie będzie dowodem jego prawdziwości. Taką mam nadzieję i na to z góry się cieszę.





poniedziałek, 11 maja 2009

W Barwach szczęścia …


W Barwach szczęścia jedna z głównych bohaterek proponuje mężowi, by nadal stanowili jedną rodzinę, ale by ona nie była jego żoną. Reakcja męża jest jednoznaczna: „- Jak ty to sobie wyobrażasz?”; po czym zadaje pytanie, gdzie miałby spać: „- A może z tobą w jednym łóżku, ale pod drugą kołdrą, bym ciebie przypadkiem nie dotknął?”

I pomyśleć, że ja w pierwszych tygodniach swojego małżeństwa byłem z siebie dumny, gdy wpadłem na pomysł drugiej kołdry. Zdecydowanie ułatwiało to czekanie, że może kiedyś żona będzie miała ochotę…
No cóż, dopiero od niedawna wiem, że wychodząc za mąż, mnie nie kochała, a że baba ze mnie, a nie chłop…

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Bernard Margueritte

Nigdy bym nie podejrzewał siebie, że kiedykolwiek będę głosował na PSL. Tymczasem w piątek poprzez naszą-klasę odezwał się do mnie Bernard Margueritte – Zostałeś zaproszony do listy znajomych przez: Bernard Margueritte. Oczywiście doskonale wiedziałem kto to jest, ale przecież miałem świadomość, że on z kolei nie wie kim ja jestem. Skąd więc to zaproszenie?


Wystarczyło wejść na podanego linka, by wszystko się wyjaśniło: Bernard Margueritte kandyduje do europarlamentu, a osobą otwierającą listę znajomych jest Jarosław Kalinowski.


Można się zastanawiać, czy nasza-klasa jest drogą wystarczająco efektywną w zdobywaniu elektoratu na to, by rzeczywiście zostać wybranym - do ilu osób uda się wysłać zaproszenia, ile z tych osób odpowie, a nade wsystko do ilu osób kandydatura Bernarda Margueritte trafi w gust wyborczy?


Stosunkowo łatwo da się coś powiedzieć o pierwszych liczbach – w piątek w południe grono znajomych liczyło 500 osób, a przez dwa i pół dnia powiększyło o 350; jeśli przyjąć, że ten przyrost jest przyrostem liniowym, to nie wróżę sukcesu. Jednak konto powstało 4 kwietnia – może więc ten przyrost jest przyrostem geometrycznym?


Załóżmy więc, że zaproszenia trafią do wystarczającej liczby osób; pytanie, jak sama akceptacja w n-k będzie się przekładać na głosowanie?


Oczywiście moja odpowiedź, to zwykłe wróżenie z fusów – absolutnie nie mam żadnych przesłanek, by to przewidywać. Wydaje mi się jednak, że u nas nade wszystko głosuje się na partie, a dopiero w drugiej kolejności na osoby. Jeśli się nie mylę w tym stwierdzeniu, to wynik wyborczy nie będzie korzystny dla Bernarda Margueritte.


Jednak do mnie Bernard Margueritte przemówił; posłuchajcie tego:


 


Ale dlaczego kandyduję? To jest dość długa historia. Od wielu lat widać u przywódców III RP taką tendencję, aby wstydzić się własnego kraju. Zamiast być dumni swojej ojczyzny- a przynajmniej z Polski Solidarności i Jana Pawła II- są chorzy na Polskę! Nie chcą, aby wreszcie „Polska była Polską”, lecz w minimalistycznym dążeniu, aby była „drugą Irlandią czy drugą Japonią”. W pełni więc akceptują Polskę marazmu, skandali, korupcję, tak daleką od Ideałów Sierpnia!


(…)


Gdybym był wybrany moim pierwszym celem byłoby więc bronić godności Polski, powiedzieć ludziom Zachodu, że powinni przestać patrzyć na Polskę z góry, że właściwie od Polski, od Polski Solidarności i Jana Pawła II, mogą się wciąż wiele nauczyć. W naturalny sposób mógłbym stać się pomostem między Francją, a szerzej Europą Zachodnią a Polską. Znając mentalność ludzi z Zachodu, mówiąc ich językami, łatwiej będzie mi nawiązać skuteczny kontakt.


Zachęcam zresztą do przeczytania całej notki! Ach, żeby  to wszyscy nasi europarlamentarzyści byli tacy..


 


 


środa, 15 kwietnia 2009

Panny z Wilka

Podczas świąt obejrzałem „Panny z Wilka” Andrzeja Wajdy wg opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza (i to nawet dwukrotnie). Niesamowity to film. Niby zupełnie niefilmowy (niemal bez akcji, ze skąpymi dialogami), a jednak środkami filmowymi opowiadał o tym, co w życiu najważniejsze. Opowiadał o odwiecznej tęsknocie za miłością, o tym, że to miłość dodaje nam skrzydeł.. Jakiż to banał, gdy to się pisze, ale jak zostało to pokazane w filmie – z jednej strony Julcia (Anna Seniuk) fruwająco wchodząca na śniadanie (czy potraficie sobie wyobrazić Annę Seniuk fruwającą? – wydawałoby sie, niemożliwe, a jednak..), a chwilę po tym bezsilna, powalona pod ciężarem choroby, gdy Wiktor (Daniel Olbrychski) już wyjechał; choroba nie ma nic wspólnego z Wiktorem, ale Wilki widzimy dopiero od momentu jego przybycia i tak dziwnie się składa, że o chorobie dowiadujemy się dopiero po jego wyjeździe.. Ale jednocześnie film pokazał, że w tym pragnieniu miłości zatrzymujemy się gdzieś w pół drogi, koncetrując się na sobie (a więc zaprzeczając samej miłości) – wspomniana scena śniadania jest właśnie przez to tak genialna, że pokazuje, jak to Wiktor stał się zbędnym elementem całego obrazka. Julcia i Jola (Maja Komorowska) pełne radości życia, żyją wydarzeniami dnia poprzedniego – każda z nich poczuła się dowartościowana przez Wiktora; jednak w tym momencie żadnej z nich Wiktor nie był potrzebny – rozbudzone wspomnienia były piękniejsze od rzeczywistości. Jakże charakterystyczne było przejęzyczenie Joli, która sama sobie zaczęła dziękować
(niby w innej sprawie, ale jednak w sposób bardzo charakterystyczny)..

A sam Wiktor?

Jemu też tak na prawdę zależało jedynie na obudzeniu wspomnień, a nie na szukaniu miłości. Ważne dla niego było to, że przed 15 laty Panny z Wilka się w nim kochały, a nie to, że tę upragnioną, a przegapioną miłość mógłby dziś znaleźć. Miłości wręcz nie chciał. Tunia (Cristine Pascal) była dla niego obrazem Felci (Felcia w filmie pojawia się tylko przez chwilę i gra ją również Cristine Pascal), a nie dziewczyną, która go kocha. I tak, jak przed 15 laty skrzywdził Felcię, wcale tego nie zauważając, tak dziś, zapatrzony w siebie, krzywdził Tunię. Wolał myśleć, że przed laty przez swą głupotę minął się z miłością, niż to, że przez te lata nic się nie zmienił. Prom, którym przepływał na drugą stronę rzeki, odpływał z brzegu pełnego zieleni, a dopłynął do brzegu, na którym rosły drzewa, które potraciły liście.


* * *

Tak jak przy opowieściach ewangelicznych, tak i tu warto odnaleźć siebie w głównych postaciach opowieści.

Szczęśliwie dla mnie chłop ze mnie żaden, więc nie muszę się zastanawiać, na ile przypominam Wiktora; siebie powinienem szukać wśród Panien.

A najbardziej odnaduję się w postaci Kazi (Krystyna Zachwatowicz). Najstarsza z sióstr kochajaca Wiktora od zawsze, ale wątpiąca, czy on ją w ogóle pamięta. Oddana innym poprzez swoją pracę – czasami nawet niepotrzebną (całe rzędy konftur, których nikt w Wilkach nie jest w stanie przejeść, to przecież efekt jej pracy), jednak nie wątpiąca w sens tej pracy. Poniżana przez szwagra, nie potrafi się bronić - a nawet się o to nie stara.

Jednak także ona pragnie zostać przez innych zauważoną – nade wszystko pragnie, by widziano w niej kobietę. Na co dzień chodząca w mocnych okularach, w dniu potańcówki urządzanej przez Tunię, gdy już wszystkich obsłużyła, decyduje się na swoje wielkie wejście – wchodzi w pięknej sukni po siostrze, bez okularów, by one jej nie szpeciły. Jednak brak okularów sprawia, że idzie niepewnie, wręcz niezgrabnie. I reakcja innych jest odwrotna od zamierzonej – Kazia budzi śmiech (jak bardzo boimy się tego, że zostaniemy wyśmiani).

Ale przecież przynajmniej spróbowała. 

A na koniec wręczyła Wiktorowi konfitury – zawsze tyle mogła dać.

piątek, 10 kwietnia 2009

Krzyż

Gdy dziś patrzymy na krzyż, na którym cierpiał Chrystus, patrzymy w perspektywie zbawienia… Dobrze by było, gdybyśmy na własne krzyże, które my dziś nosimy, potrafili również tak spojrzeć.


I takiego spojrzenia wam życzę.


 


 


czwartek, 12 marca 2009

Choćby kto ..

27 Tamten rzekł: „Proszę cię więc, ojcze, poślij go do domu mojego ojca! 28 Mam bowiem pięciu braci: niech ich przestrzeże, żeby i oni nie przyszli na to miejsce męki”. 29 Lecz Abraham odparł: „Mają Mojżesza i Proroków, niechże ich słuchają!” 30 ”Nie, ojcze Abrahamie – odrzekł tamten – lecz gdyby kto z umarłych poszedł do nich, to się nawrócą”. 31 Odpowiedział mu: „Jeśli Mojżesza i Proroków nie słuchają, to choćby kto z umarłych powstał, nie uwierzą”» (Łk 16)

To dzisiejsze czytania. Od dłuższego czasu prezentuję świadectwo Anny Dąmbskiej – Abraham ma rację, nie uwierzą :(

piątek, 27 lutego 2009

Alkoholizm

Wyraźnie ostatnio inspiruje mnie telewizja. Tym razem TVP Kultura. Do studia zostały zaproszone cztery osoby zajmujące się leczeniem z alkoholizmu, w tym rosyjski profesor, który od 15 lat działa w Polsce, wykorzystując opatentowaną przez siebie metodę terapii.

Wstępem do dyskusji był felieton filmowy, w którym opierając się o opinie jakiś amerykańskich ekspertów, podważano terapię 12-krokową. W zamyśle prowadzącego było skonfrontowanie właśnie tej metody, która w Polsce jest najpopularniejsza, z metodami, które uchodzą za bardziej naukowe. Pomysł okazał się przedni, jako że tę metodę 12-krokową reprezentował terapeuta z 30-letnim stażem (aż wstyd się przyznać, że nie zapamiętałem, jak się nazywa), który mówił tak prosto, tak przekonywująco, że od samego początku było widać, po której stronie jest racja.

Powiedział on, że do niego najczęściej trafiają ludzie, którzy oczekują od niego, że on, jako specjalista sprawi, iż znikną wszystkie ich problemy związane z alkoholizmem (a więc, że w pracy nie będą mieli problemów, że żona przestanie gderać) i że znowu będą mogli pić, ale już w sposób kontrolowany. Tymczasem on nie jest w stanie im pomóc; jedyne co może robić, to pomagać w tym, by sami uczyli się rozwiązywać swoje problemy.

Dlaczego ludzie piją?

Bo w ten sposób coś sobie rekompensują – redukują lęki, nabierają odwagi, postrzegają siebie jako lepszych, doskonalszych, do których świat należy…

Od niedawna istnieją lekarstwa (i oparte o nie terapie), które sprawiają, że człowiek mimo wypitego alkoholu nic takiego nie odczuwa; ich działanie bazuje więc na tym, że alkoholik nie odczuwając już takiej satysfakcji, pije znacznie mniej i zaczyna kontrolować swoje picie.
Na czym polega bezsens takiej metody?

Na tym, że ten człowiek nadal nie potrafi rozwiązywać swoich problemów. Być może rzeczywiście przestanie pić, ale w zamian za to popadnie w hazard, manię zakupów, sexoholizm, czy pracoholizm…

Podstawą terapii 12-krokowej jest uznanie swojej bezsilności i oparcie się na Bogu (z tego co pamiętam, autorami metody było dwóch lekarzy, z których jeden był protestantem, a drugi katolikiem, ale sama metoda nie narzuca chrześcijańskiego oglądu świata, choć wyraźnie jest nim inspirowana); zwraca uwagę na konieczność uznania, że są sprawy, na które my nie mamy wpływu i oddzielanie ich od tych, w których możemy coś zrobić i w których powinniśmy coś zrobić. Własna przemiana może się dokonać jedynie za sprawą Boga, ale my musimy być na to rzeczywiście gotowi, musimy na prawdę tego chcieć. Im bliżej będziemy Boga, tym ta przemiana będzie pełniejsza. Z drugiej jednak strony musimy uczyć się spostrzegać swoje błędy, zauważać krzywdy, jakie inny wyrządziliśmy (i nadal wyrządzamy), a te krzywdy powinniśmy wynagradzać. Ale krzywdy wyrządzane innym, to tylko część prawdy o nas – w nas jest również dobro i to dobro możemy nieść innym. Taki realny obraz samego siebie jest tym, co w procesie trzeźwienia powinniśmy uzyskać i na czym powinniśmy budować dalsze życie.

Przepraszam, jeśli kogo znudziła ta moja nieco przydługa prezentacja metody – już wracam do dyskusji. Otóż najpiękniejsze zdanie było takie, że właśnie dzięki tej terapii, która silą rzeczy jest terapią rozłożoną na lata, ludzie stają się lepsi, niż byli zanim się zostali alkoholikami; często lepsi od tych, którzy zawodowo zajmują się terapią.
(w kościele mówi się błogosławiona wina)


* * *

W Radiu „Józef” co sobotę o 22:00 jest audycja „Poradnia uzależnień”, której sam lubię słuchać, bo przecież takie trzeźwienie jest potrzebne każdemu – również tym, którzy nie zauważają, że są nietrzeźwi.

niedziela, 22 lutego 2009

Siedem Bram Jerozolimy

TVP2 zrobiła nam prezent – Siedem Bram Jerozolimy Krzysztofa Pendereckiego. Jest to dzieło absolutnie genialne. W czasach Jutrzni potrafiłem się zachwycać jedynie cytatami z muzyki cerkiewnej – reszty nie byłem w stanie słuchać. Teraz przez Siedem Bram Jerozolimy zostałem bez reszty zauroczony.


 


 


czwartek, 12 lutego 2009

Paradoksy

Czy to nie paradoks, że na bloga, na którym raczej już nic nie piszę, ciągle ludzie zaglądają, a na tego, na którym najbardziej mi zależy (myślę tu o Świadkach Bożego miłosierdzia) - do chwili, gdy zacząłem pisać tę notkę, jeszcze nikt nie zajrzał?! W sumie jest tak, że ja częściej bywam u innych, niż ci inni zaglądają do mnie. Wygląda na to, że się innym tylko narzucam. Dziś zresztą odczułem to całkiem dosłownie, gdy zajrzałem do kogoś, u kogo wcześniej się wpisałem i zobaczyłem, że ta osoba wszystkim odpowiedziała, a mój wpis usunęła (był w czerwonej ramce, a po odświeżeniu strony nie było go wcale). Obiecuję, że ograniczę swoje bywanie, by inni nie musieli uciekać się do takich sposobów wypraszania mnie ze swoich blogów.


A czy to nie paradoks, że wtedy, gdy najbardziej były mi potrzebne pieniądze, akurat ktoś w księgowości zapomniał o przelewie dla mnie (inni pieniądze dostali, tylko ja nie)? Ten miesiąc był dla mnie kiepski – nawet nie rozliczyłem się z Urzędem Skarbowym za miniony rok (mam w końcu czas do kwietnia), a i tak zabrakło mi pieniędzy. Dzisiaj chodził ksiądz po kolędzie, a ja nie miałem z czego przygotować koperty. W zeszłym roku też nie miałem z czego, ale od razu mogłem zrobić przelew; dziś nie miałem z czego.


A czy to nie paradoks, że choć przed rokiem żona zabrała dzieci na zakupy, a tym razem zabrała tylko syna, to i tak córka czekając na księdza zasnęła tak głęboko, że gdy ksiądz przyszedł, nie mogłem jej dobudzić?


 


 


 


PS: Widzę, że jakieś problemy ma countomat – są dwa wpisy Teresy. Countomat ze wszystkich moich blogów pokazuje, że odwiedzany byłem tylko na tym blogu (choć rzadko, ale zawsze).


 


 


czwartek, 29 stycznia 2009

Maria i Marta

 38 W dalszej ich podróży przyszedł do jednej wsi. Tam pewna niewiasta, imieniem Marta, przyjęła Go do swego domu. 39 Miała ona siostrę, imieniem Maria, która siadła u nóg Pana i przysłuchiwała się Jego mowie. 40 Natomiast Marta uwijała się koło rozmaitych posług. Przystąpiła więc do Niego i rzekła: «Panie, czy Ci to obojętne, że moja siostra zostawiła mnie samą przy usługiwaniu? Powiedz jej, żeby mi pomogła». 41 A Pan jej odpowiedział: «Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, 42 a potrzeba <mało albo> tylko jednego. Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona».  (Łk 10)

Tym razem to nie są czytania z niedzieli. Do tej notki zainspirowała mnie informacja z Radia „Józef”, że spadek liczby nowych alumnów w seminariach duchownych, to jeszcze nic wobec spadku powołań do zakonów żeńskich.

Czy aby przypadkim to nie jest tak, że u potencjalnych zainteresowanych rodzi się obawa, iż jak już się będzie w zakonie, to jedynie do roli Marty?

niedziela, 18 stycznia 2009

Jeden drugiego brzemiona noście (Ga 6:2)

Na moim blogu zawierającym świadectwo Anny pojawił się wątek w jaki sposób można zdjąć z kogoś ciężary? Wszystko po zdaniu mamy Anny, która będąc po drugiej stronie życia powiedziała swojej córce:

Ty rozumiesz, że można za kogoś ofiarować życie, ale nie wiesz, że można wszystko — można odrobić, naprawić, odcierpieć, przejąć na siebie to, czego ktoś inny dźwigać już nie miał sił.

Powstało pytanie, jak to jest w ogóle możliwe?

Moja odpowiedź była następująca:

Mnie się wydaje, że najistotniejsza jest w tym wszystkim sama świadomość jedności z kimś. Sądzę, że będąc tu na ziemi nigdy tego nie zrozumiemy – możemy jedynie przeczuwać. Moje przeczucia są takie, że problem dotyczy styku ze światem duchowym – tam, gdzie jest miłość, tam złe duchy nie mają wstępu. My tego nie dostrzegamy, ale ci, którzy są po tamtej stronie widzą złe duchy, które robią wszystko, by nas sprowadzić z dobrej drogi na złą; tam gdzie jest miłość, ich możliwości działania są ograniczone. I nieważne w jaki sposób sposób wyraża się nasza miłość. Czasami nie może już inaczej, niż tylko w modlitwie. Ale to też jest realne działanie. Tak samo przyjmowanie naszego cierpienia w czyjeś intencji jest całkiem realnym działaniem.


A co wy o tym myślicie?

Czy rzeczywiście nawet wtedy, gdy osoba, której to dotyczy, nie chce naszej pomocy – ba, nie uważa się nawet zagrożoną, czy w takim przypadku nasza modlitwa w jakiś realny sposób może komuś pomóc? A przyjmowanie własnego cierpienia w czyjeś intencji? – czy to ma w ogóle jakikolwiek sens?