piątek, 28 grudnia 2007
Myślątka na łąkach (7)
wtorek, 25 grudnia 2007
Myślątka na łąkach (6)
poniedziałek, 24 grudnia 2007
Wigilia
sobota, 22 grudnia 2007
Myślątka na łąkach (5)
środa, 19 grudnia 2007
Myślątka na łąkach (4)
Obiektywnie mądrość jest zdolnością rozpoznawania i kierowania się wolą Bożą w swoim praktycznym działaniu – tylko ten, kto wybiera drogę, jaką Bóg mu wyznaczył, jest prawdziwie mądry.
Zatracając powiązanie mądrości z Bogiem, stwarzamy sobie szerokie możliwości nazywania siebie mądrymi.
czwartek, 13 grudnia 2007
Myślątka na łąkach (2)
wtorek, 11 grudnia 2007
Myślątka na łąkach (1)
poniedziałek, 3 grudnia 2007
Rodzaje miłości (4)
4.
czwartek, 29 listopada 2007
Rodzaje miłości (3)
3.
niedziela, 25 listopada 2007
Rodzaje miłości (2)
2.
środa, 21 listopada 2007
Rodzaje miłości (1)
1.
czwartek, 15 listopada 2007
Depresja?
niedziela, 11 listopada 2007
(7)
Ponieważ w następnej notce tego cyklu nie ma nic o Pannie W Jednym Kolorze, to ją mogę jeszcze opublikować:
7.
To, że nie jestem facetem, sprawia i to, że nie sprawdzam się w roli męża i to, że nie sprawdzam się w roli ojca i to, że nie jestem szanowany w pracy (Tu może sytuacja jest trochę bardziej skomplikowana – gdy przyszedłem do pracy mój bezpośredni przełożony czuł się zagrożony, mimo, że nie dawałem żadnego powodu do tego; czuł się tak zagrożony, że w pewnym momencie rozpętał wielką aferę zwalając swoją winę na mnie. I taka opinia już się za mną ciągnęła. Później odszedł, ja przejąłem jego obowiązki i swoją pracą pokazałem, że ta opinia była krzywdząca. Jednak już nikt tego nie zauważył. Przez kilka lat firma żyła głównie z mojej pracy – całkiem dosłownie – i był to moment, w którym gdybym byłbym chłopem, potrafiłbym zbudować swoją pozycję. Tymczasem nie jestem i już kilka razy od swoich kolegów usłyszałem, że jestem już za stary na to, bym mógł stawiać jakieś warunki. I to jest prawda – firma się rozrosła, teraz żyje nade wszystko z pracy innych, a mnie, człowieka sporo starszego od szefów, spokojnie można zastąpić kimś młodszym (teraz nie jestem czynnym programistą, lecz zajmuję się szkoleniem nowych pracowników z technologii oprogramowania)). Nie ma w moim życiu ani jednej dziedziny, w której bym się sprawdził i jak widać, nade wszystko z tego powodu, że nie jestem chłopem.
Nie mam przy tym żadnych znajomych, z którymi miałbym jakikolwiek kontakt (pomijając kontakty w pracy) – tak więc o innych rolach w ogóle nie mogę mówić (nigdzie nie bywam, ani nikt nie bywa u mnie; nawet imienin nie obchodzę odkąd nie żyją moi rodzice i mój brat). Mam tylko jednego przyjaciela, z którym kontakt zasadniczo jest tylko raz do roku na jego urodziny. To była typowa przyjaźń męska oparta o działanie – odkąd tego wspólnego działania nie ma, to i kontakty są sporadyczne. W tym roku zresztą zobaczył mnie na jakiejś imprezie plenerowej, zaprosił na zaplecze, ale pierwszy raz w życiu przedstawił nie jako przyjaciela, lecz znajomego – a więc i ta przyjaźń się kończy.
Nie sprawdzam się również, jako robotnik budowlany – wkładam dużo pracy w budowę, ale i tak efekty są mizerne, bo przecież cały czas uczę się tej roboty i popełniam wiele błędów, nie mówiąc już o tym, że strasznie wolno idzie mi ta robota.
Jedyne, co wydawało mi się, że robię dobrze, to moje pisanie. Tak, jak ostatnio często powtarzałem, wydawało mi się, że to jest ten jedyny talent, jakim Bóg mnie obdarzył (oczywiście jak zwykle podkreślam, że chodziło mi o znaczenie ewangeliczne, a nie to potoczne). Innymi słowy wiara w to, że swoim pisaniem coś innym daję, że na coś się przydaję (przy całej świadomości znikomej wagi takiego dawania, o czym przypominałem na wstępie tego cyklu), dawała mi siłę, by podejmować się tego, co tak czy inaczej zrobić muszę.
Człowiek musi widzieć w sobie coś pozytywnego, by mieć chęć do życia – nie może być takim całkowitym nieudacznikiem we wszystkim. Jak już jest nieudacznikiem we wszystkim, to nawet nie ma siły na to, by się zmieniać (dziewczyny pamiętajcie o tym w swoich związkach – jak już wykażecie chłopakowi/mężowi, że jest kompletnie do niczego, to owszem już od was nie odejdzie, ale będziecie miały koło siebie kukiełkę, z której nie będziecie zadowolone; jeśli chcecie, by się zmienił, to pokazujcie, co wg was jest nie tak i pomagajcie w tej zmianie, ale nie niszczcie poczucia własnej wartości; jeśli zniszczycie, to będą tylko dwie możliwości – albo on odrzuci wszystko, co powiecie, a to po to, by odzyskać wiarę w siebie, albo przyjmie, ale już nigdy się nie zmieni).
czwartek, 8 listopada 2007
(6)
W tym cyklu było napisanych 10 odcinków i temat 11-go; przedstawię już tylko jeden. Ponieważ opuszczam dwa odcinki, to przytoczę końcówkę odcinka poprzedzającego
„…i stąd ta odpowiedź A powinnam?”.
6.
Zrobiło mi się smutno, gdy usłyszałem tę odpowiedź, a gdy po kilku dniach przeczytałem listę osób ważnych w jej blogowym świecie, na której owszem byłem, ale na dość odległym miejscu, to już wiedziałem, że za dużo sobie nawyobrażałem. Bardzo pragnąłem takiego kontaktu, więc swoje wyobrażenia zacząłem brać za rzeczywistość. Później od Osoby Pierwszej Na Liście dowiedziałem się, że ten tata, to był zwykły, nic nieznaczący komplement i że żadna więź się między nami nigdy nie zaczęła nawet nawiązywać.
Było mi smutno, ale to rozumiałem – przecież od przeszło dwudziestu lat próbowałem wyjść do ludzi i dobrze wiem, że to jest już niewykonalne. Znowu przypomnę to, co pisałem w „Listach..” (a więc 20 lat temu):
A może się okazać, że nawiązanie nowych znajomości będzie już nierealne. Nawet nie dlatego, byś była taka fatalna, ale po prostu dlatego, że musiałabyś się czymś zdecydowanie wyróżniać, by wejść w układ jakiś zastanych przyjaźni.
Skoro tak to wyglądało wtedy, gdy jeszcze byłem młody, to co dopiero dziś?! Mało – te dwadzieścia lat dało mi inne spojrzenie na siebie. Wtedy czułem się pokrzywdzony tym, że żona wybiera innego; dziś ją rozumiem. Żona jest wspaniałą kobietą i zasługuje na kogoś równie wspaniałego. Pamiętajcie dziewczyny, nie liczcie na to, że uda wam się zmienić męża (szczególnie, gdy dotyczy to tak podstawowych rzeczy jak to, czy jest chłopem, czy nie) – moja żona podejmując decyzję o małżeństwie, była pewna, że mnie zmieni (ostatnio kilka razy mi to powtarzała; teraz jest rozgoryczona, że się nie dałem zmienić, jak to określa); czy można się dziwić, że później pokochała innego? Facet nade wszystko musi by facetem – jak nie jest, nie liczcie na to, że się stanie. Chłoptaś, który pisze ładne piosenki i ładnie śpiewa przy gitarze, jest fajny, ale nie w roli męża (zresztą od 25 lat nie piszę i nie śpiewam). Mąż musi umieć zarabiać pieniądze i walczyć o swoje (pracować w firmie od 12 lat i nie dostać choćby jednej podwyżki prawdziwemu facetowi się nie zdarza), mąż musi budzić szacunek swoich przełożonych (a nie zastanawiać się, kiedy firma się go pozbędzie), musi umieć kierować ekipami na budowie (a nie robić samemu – na dodatek knocić robotę) i nie może tłumaczyć się, że nie ma na to pieniędzy, bo jak tak mało zarabia, to jest to jego wina; sam musi umieć wzbudzać autorytet u syna – gdyby był chłopem, nie miałby z tym problemu; musi elegancko wyglądać, a nie, jak kloszard tak, że turyści wpychają mu napiwek w wysokości 1$ za doprowadzenie do restauracji (oczywiście nie przyjąłem, ale wepchnęli później mojej córce) – nie może dawać się pomiatać każdemu i przy każdej okazji. A jak już się odzywa, to niech się odzywa tak, by można go było zrozumieć (a nie tak, by za każdym razem trzeba było mu przerywać, bo i tak niczego nie da się zrozumieć).
I pamiętajcie jeszcze jedno – FACETOWI, KTÓRY JEST FACETEM, ŁATWO JEST WYBACZYĆ WIELE; FACETOWI, KTÓRY NIE JEST FACETEM, NIE WYBACZA SIĘ NIGDY.
poniedziałek, 5 listopada 2007
(3)
Tak się cieszyłem z przerwania tego cyklu, ale niestety moja radość okazała się być przedwczesna. Jedyny skutek tego anonimu będzie w końcu taki, że będę musiał kontynuować cykl – choćby po to, by opowiedzieć tę historię do końca, by na wierzchu nie pozostały te wszystkie ohydne sugestie, że szukałem jakiejś panienki do łóżka. Po pierwsze bo to jest obraźliwe dla Panny W Jednym Kolorze, a po drugie, bo to po prostu nieprawda. Prawda się zawsze wybroni, no ale po to, by mogła się bronić, musi być opowiedziana. Chciałem to jakoś skonsultować z Panną W Jednym Kolorze, dowiedzieć się, jak to wszystko wygląda od jej strony, ale nie odpowiada na maile (mało – zdaje się, że zlikwidowała swoje konto, a żadnych innych namiarów na nią nie znam; kiedyś usilnie mnie namawiała na GG, ale się nie dałem i teraz żałuję) i wygląda na to, że decyzję będę musiał podjąć sam. No to opowiadam:
3.
To właśnie od niej były te słowa, których ujawnienie później ją tak zraniło „nie wiem czy powinnam Ci to pisać… ale chciałabym mieć takiego tatę jak Ty…”. Bała się trochę tych słów, bo poprzez nie podkreślała mój wiek, a nie wiedziała, jak ja to przyjmę; tymczasem sprawiła mi tym wyznaniem największą radość, bo zobaczyła we mnie tego, którego chciałem, by we mnie widziała.
Zabrzmi to może paradoksalnie, ale to dzięki niej uczyłem się być ojcem i co ważne, zaczynałem wierzyć, że mogę nim być (także w stosunku do niej, ale nade wszystko w stosunku do rzeczywistych dzieci).
Przychodziło mi to łatwiej, niż w przypadku realnego syna, bo to ona mnie wybrała (a syn został na mnie skazany) – to raz, a dwa: mój syn musiał mnie odrzucić ze względu na identyfikację z własną płcią – Panna W Jednym Kolorze swoją kobiecość już dawno zbudowała i dla niej to, jakim jestem mężczyzną, nie miało absolutnie żadnego znaczenia.
Dla syna ojciec jest wzorcem bycia mężczyzną; gdy prawdziwy ojciec nie jest mężczyzną, to syn nie ma innego wyjścia, musi ojca odrzucić – inaczej sam nigdy mężczyzną by się nie stał. Córka z kolei w relacji ze swoim tatą buduje swoją własną kobiecość; odbywa się to jednak w wieku mojej prawdziwej córki – to dla mojej córki jestem ważny jako mężczyzna i choć nim nie jestem, to może mimo wszystko jakoś tę rolę wypełnię (w każdym razie w realu jest to najważniejsze zadanie, jakie mam do wypełnienia).
Te dwie rzeczy – to, że to ona mnie wybrała oraz to, że dla niej nie miało znaczenia, czy ja jestem chłopem, czy nie, składały się na to, że to właśnie dzięki Pannie W Jednym Kolorze miałem szansę nauczyć się roli ojca.
(Na wszelki wypadek, żeby nikt nie miał najmniejszych wątpliwości – to nie był obowiązek Panny W Jednym Kolorze pomóc mi w tej nauce; to była jedynie szansa, jaką wydawało mi się, że mam; szansa, której nie umiałem wykorzystać, a wina za to, że tego nie wykorzystałem, leży jedynie i wyłącznie po mojej stronie.
I druga uwaga – to co prawda jest bardzo wyraźnie powiedziane w dalszym tekście, ale podkreślam już teraz, by nie było żadnych nieporozumień – te słowa, które cytowałem na wstępie, były jedynie i wyłącznie zwykłym komplementem; ja tu opowiadam po prostu, jakich to marzeń sobie nie namarzyłem)
wtorek, 30 października 2007
Dzisiaj
jeśli dalej będziesz ją nękał, pisał o niej i do niej
to na blogach – dużo popularniejszych od twojego
znajdzie się taka notka:
Żonaty człowiek
Ojciec dzieciom
Niestety mało zainteresowany rodziną
Za to bardzo młodymi dziewczynami
dziewczynami, które mają problemy
Twierdzi, że chce pokazać im drogę do Boga,
chce pomóc poukładać priorytety w życiu
Zyskuje ich zaufanie, okazuje troskę
Niestety, gdy dziewczyna zaczyna zauważać,
że nie takiej znajomości chciała
i chce zerwać wszelki kontakt
Ten nęka ją notkami, mailami
W końcu wyznaje, w jednej z notek
swoją chorą miłość
Dziewczyny uważajcie
na podstarzałych facetów w necie
Uważajcie na starych zgrzybiałych starców
A jeśli szukacie podstarzałego gościa
który będzie budował poczucie własnej wartości
waszym kosztem, będzie was nękał, śledził
i nie zrozumie słów nie chcę cię znać -
To zapraszam na ten blog serdecznie://listy-o-milosci-ps.blog.onet.pl/
Tak więc niestety radosnych notek nadal nie będzie – będę musiał wrócić do publikacji tego cyklu, bo na nic innego znowu mnie nie stać.
poniedziałek, 29 października 2007
(2)
2.
Wśród osób, które korzystały z moich myśli, była pewna osoba, którą nazwijmy Panną W Jednym Kolorze. Panna W Jednym Kolorze nie tylko że odwiedzała mnie regularnie na moim blogu i regularnie się wpisywała, to dodatkowo poprzez korespondencję mailową radziła się w różnych sprawach swojego życia. Nigdy z moich rad nie korzystała (a w każdym razie nie przypominam sobie, by skorzystała z którejkolwiek), ale mnie cieszyło, że chce znać moje zdanie. To mi wystarczało, by czuć się bardziej potrzebnym. Samo prowadzenie bloga przywracało mi wiarę w to, że mam co dawać, ale ta regularna korespondencja jeszcze bardziej, bo zaczynała dotykać życia. I to nieważne, że z tych rad nie korzystała – oczywiście cieszyłbym się, gdyby było inaczej, ale przecież miłość istnieje tylko w wolności, a ja pokochałem ją jak córkę (choć oczywiście nic takiego jej nie mówiłem). Traktowałem, jakby była moją córką. Bardzo dyskretnie, z daleka, zawsze czekając na jej ruch. Nigdy nie czyniłem wyrzutów, że nie korzysta z moich rad, niczego jej nie narzucałem, choć z drugiej strony czasami powracałem do pewnych pomysłów (np. od czasu do czasu namawiałem ją, by zaczęła odwiedzać duszpasterstwo akademickie wybierając jakieś zajęcia, które by ją interesowały – Panna W Jednym Kolorze tęskniła za Bogiem, ale jednocześnie nie wyobrażała sobie, by mogła pójść do kościoła; nie namawiałem jej do tego; chciałem jedynie, by wśród ludzi znanych w realu pojawili się również ludzie wierzący, by zobaczyła, że również jej rówieśnicy wierzą w Boga, by zobaczyła wreszcie, że jej wyobrażenia o KK są wspomnieniami małej dziewczynki zdeformowanymi na dodatek przez późniejsze wydarzenia z jej życia (nie piszę dokładniej – wolę pozostać na poziomie ogólników; nie będę też ujawniać tu czegokolwiek, czego nie byłoby na blogach)).
sobota, 27 października 2007
(1)
1.
środa, 24 października 2007
Podsumowanie
Możesz napisać coś lżejszego i bardziej radosnego?
niedziela, 21 października 2007
Lęki (7)
Skoro już wiemy, że poprzez nasze lęki szatan ma do nas dostęp – mało, że poprzez nie może nas zniewolić, wpędzając w jakieś uzależnienie (żeby jednak nie wyszło, że to się dzieje poza nami, że my nie jesteśmy za to odpowiedzialni – jesteśmy, bo to my sami wybieramy to, co szatan nam podsunie; tylko osoby już opętane czynią to, co chce szatan wbrew swojej woli; nawet osoby uzależnione nie są jeszcze we władaniu szatana – same swoją wolą nie są w stanie wyjść z nałogu, ale to jeszcze nie oznacza, że są opętane przez szatana) oraz wiemy, w jaki sposób możemy odróżnić, czy coś jest lękiem, czy całkiem racjonalną obawą, to warto się jeszcze zastanowić, czy przy tej świadomości nie da się tych lęków wykorzystać pozytywnie?
Uważny czytelnik zapewne zauważył, że gdy pisałem o swoim największym lęku i momencie jego ujawnienia, to tak naprawdę musiał tam być jeszcze jeden lęk – obiektywnie patrząc fakt, że przez dobę nikt się nie wpisał, nie oznacza jeszcze że nikt nie wszedł na bloga i już nigdy nie wejdzie. Tymczasem ja jakieś chwilowe zawirowania traktuję jako fakt dotyczący tego i wszystkich następnych dni – zaczynam wszystko generalizować. To też jest lęk.
Skąd on się bierze?
Oczywiście z mojego życia – począwszy od pierwszej mojej wielkiej miłości, która po pół roku naszego związku zaczęła się oglądać za innymi; formalnie zerwałem ja, ale dopiero po tym, jak zobaczyłem ją, całującą się z innym. Pierwsze pół roku było wspaniałe, ale przez następne czułem, że coś jest nie tak; jednak dopiero musiałem zobaczyć sam na własne oczy, by dopuścić do siebie myśl, że tak naprawdę nie jesteśmy już razem (nb. druga moja wielka miłość była jeszcze dziwniejsza – raz się pocałowaliśmy i tyle było tego związku; następny mój związek, to już z żoną – tak więc pod tym względem mój życiorys nie jest zbyt bogaty, by nie powiedzieć, że jak na dzisiejsze czasy wyjątkowo ubogi).
Innymi słowy nauczyłem się nie lekceważyć takich drobnych przejawów odtrącenia i odnajdując je, traktuję odtrącenie jako fakt (tu fakt nie wpisania się przez dobę, jako niechybną zapowiedź tego, że już nigdy nikt się nie wpisze i w ogóle nie przyjdzie). Jest to klasyczny lęk; racjonalne myślenie nie pozwala na wysnuwanie takich wniosków – tymczasem ja tak się boję że znowu zobaczę swoją dziewczynę całującą się z innym, że wolę to uprzedzić – przyjmuję fakty zanim one powstaną. Ale dzięki temu, gdy w końcu przychodzą, nie są one dla mnie zaskoczeniem – jakże łatwo dzięki temu nie być zaborczym! Zaborczość przeczy miłości, a przecież ja chcę nauczyć się kochać. Ta lekcja przychodzi mi wyjątkowo łatwo. Mam czas na to, by oswoić się z myślą, że ktoś wybrał kogoś innego (całkowite zerwanie znajomości jest oceniające i przeciw temu każdy będzie się buntował, ale wybór kogoś innego, nie – oceniające jest jedynie dla kogoś, kto jest zadufany w sobie, a ja wiem, że są ludzie ciekawsi ode mnie, bardziej wartościowi, więc nie dziwi mnie, że ktoś wybiera kogoś innego; ponieważ nie dziwi, to łatwo mi ten wybór uszanować).
Nie polecam wam takiego podejścia (chodzi mi oczywiście o to uznawanie faktów, zanim one powstaną), bo przed wami jeszcze całe życie i wam nie wolno się z niego wycofywać. Ale w moim przypadku, to coś zupełnie innego. Jestem już w takim wieku, w którym można liczyć jedynie na zawieranie powierzchownych znajomości – role przyjaciół są już dawno obsadzone, a nawet jeśli nie, to przecież nie z kimś tak starym, jak ja; marzyła mi się co prawda rola ojca – tu mój wiek nie jest przeszkodą, a wręcz przeciwnie – pomaga i nawet przez moment wydawało mi się, że coś takiego się rodzi, choć wcale o to nie zabiegałem. No ale teraz już wiem, że tylko mi się wydawało i że w ogóle jest to nierealne. No ale dzięki temu, że wyczuwając lęk, uprzedzam fakty, nie było we mnie ani krztyny zaborczości (nie ustrzegłem się innych błędów, przez co i tak zostałem całkowicie skreślony, jako człowiek, a na przebaczenie nie mam żadnych szans, ale przynajmniej nie dołożyłem do tego wszystkiego, za co podpadłem, jeszcze zaborczości).
Nie wiem, czy to dobry przykład, wszak jestem jednym wielkim nieudacznikiem (i zapewne takie postępowanie do tego nieudacznictwa się przyczynia), a jedyny jasny promyk we mnie, to to moje pisanie – to jedyny dar, jakim Bóg mnie obdarzył (choć i co do tego wiele osób ma wątpliwości – jestem wręcz uważany za zadufanego w sobie, bo wg tych osób to tylko ja sam myślę pozytywnie o swoim pisaniu, a nikt poza mną nie uważa go za wartościowe – zwracano mi wręcz uwagę, że jakoś nikt tego nie chwali – a robiła to osoba, do której mam zaufanie, która bynajmniej nie czeka tylko na okazję, by mi dokopać; jej zdanie na pewno wynika z troski o mnie, z życzliwości, z miłości do wszystkich ludzi (i której notki na jej blogu są często chwalone przez innych, a więc ma prawo zwracać mi na to uwagę); co prawda akurat ostatnio nie odpowiadała na moje maile, które wysyłałem z kolei z troski o inną osobę, no ale to zapewne wynika z jej oceny wartości tego, co piszę – po prostu szkoda jej na to czasu, a nie z braku życzliwości, bo to prawdziwa chrześcijanka, szczerze oddana Chrystusowi – prawdziwie, a nie w sposób udawany) – może więc to nie jest dobry przykład pozytywnego wykorzystywania swoich lęków. Ale wierzę, że lęki można wykorzystać pozytywnie.
A czy wy potraficie wykorzystać jakoś swoje lęki? Czy w ogóle wierzycie w to, że można je wykorzystać pozytywnie? A może nie ma na to żadnych szans – zawsze będą jedynie furtką dla szatana?
(Dopisek z 19.10.2007):
Po komentarzu Angeliki do poprzedniej notki uznałem w końcu, że Asia ma rację, że to moje pisanie jest nic niewarte. Może powinienem był zmienić tę notkę (w tym miejscu, w którym pisałem jedyny jasny promyk we mnie..), ale w końcu pozostawię ją taką, jaką napisałem; w zamian za to dopiszę to, co teraz. Tym, którzy jeszcze tu zaglądają, a szukają wartościowych tekstów o Bogu, którzy chcieliby rozwijać swoją wiarę, jedyne, co mogę zaproponować, to właśnie odwiedzać Asię. Może kogoś zdziwi, że katolik proponuje innym bloga protestantki, ale po prostu uważam, że to najlepszy blog religijny –
//westchnienie-do-nieba.blog.onet.pl/
(Asia nie życzy sobie, bym się u niej wpisywał, więc nigdy nie znajdziecie tam moich komentarzy, ale to tylko z tego powodu ich tam nie ma – piszę to wyraźnie, by nie było, że jakieś żarty sobie stroję, że niby odsyłam, a sam tam nie bywam – bywam, ale prośby Asi nie uszanowałem tylko raz, gdy w moim przekonaniu przesadziła w osądzie mojej osoby).
Acha, jeszcze jedno. Chcę jedną rzecz bardzo wyraźnie podkreślić – nie idę wieszać sobie kamienia u szyi. Nie uważam wcale, bym się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie - tym razem moje zamykanie bloga to nie jest reakcja lękowa. Utraciłem jedynie wiarę w to, że mam co dawać – skoro tyle osób przekreśliło mnie całkowicie, jako człowieka, a tyle innych zanudziło się przy moich tekstach, to pora przestać udawać (przed samym sobą rzecz jasna), że mam jeszcze co dawać (zarówno konkretnym ludziom, jak i swoim pisaniem). Może kiedyś miałem, ale teraz nie (może kiedyś, a więc pozostawiam sobie nadzieję na prywatny użytek, że może niecałe moje życie jest stracone, a jedynie mój czas już minął). I nie kasuję blogów – Listów, bo pozostawiam w sobie tę nadzieję, że może wtedy jeszcze miałem co dawać, a tego, bo choć nic niewart, to nikomu nie szkodzi (i być może nawet od czasu do czasu coś na nim napiszę – ale już tylko po to, by się wygadać; każdy od czasu do czasu gdzieś się musi wygadać, choćby tylko po to, by mieć siłę wstać rano z łóżka; a może tego wstawania nie będzie już za dużo?)
(Dopisek z 22.10.2007 1:50)
Właśnie wszedłem na swojego bloga i zobaczyłem, że połowa tego dopisku była carna na czarnym. Może powinienem był przy okazji wykreślić ostatnie zdanie? Wykreślam (czyli mam na tyle rozsądku, by wiedzieć, że to nie jest dobry pomysł, by o to prosić), ale jednocześnie com napisał, napisałem.
czwartek, 18 października 2007
Lęki (6)
poniedziałek, 15 października 2007
Lęki (5)
piątek, 12 października 2007
Lęki (4)
wtorek, 9 października 2007
Lęki (3)
Jeśli myślicie, że to przyjemnie mieć świadomość, nikt przede mną tak nie patrzył na miłość, to jesteście w błędzie. Nie ma we mnie nic z takiego Patrzcie, jestem pierwszy; jest tylko przerażenie i lęk:
Mt 18:6 Lecz kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie, temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza.
I nie jest to żadna abstrakcja – jeśli bowiem mówię, iż uczucie miłości jest Bożym wezwaniem do tego, by dawać siebie temu, którego się kocha, to jeśli to nieprawda, to czy mogę być pewien, że nie stanę się powodem grzechu? Co prawda zawsze dodaję, że wymaga to mądrego dawania – takiego, które jest stosowne do tego kim jest ten, który daje i kim jest ten, który jest obdarowywany, ale czy nie ma takich, którzy zapamiętują tylko pierwszą część zdania?
W czasach przedblogowych nawet nie sądziłem, że zjawisko zakochanych księży i dziewczyn zakochanych w księżach, jest tak wcale nierzadkie. I na tym przykładzie najbardziej wychodzi różnica w podejściu – jeszcze bardziej niż w tym, który jest w „Listach..”. Tradycyjne podejście jest jednoznaczne – tej zakochanej dziewczyny nie da się nazwać inaczej, niż jawnogrzesznicą wysłaną przez diabła na pokuszenie bogobojnego kapłana; jedyny dla niej ratunek, jeśli odpowiednio wcześnie ucieknie gdzieś daleko, najlepiej do innej miejscowości. Tymczasem konsekwencją mojego podejścia jest nawoływanie do przyjaźni, a przy dużej różnicy wieku do więzi najbardziej zbliżonej do relacji ojciec-córka. Tradycyjne podejście rodzi myśli samobójcze – mógłbym więc triumfować, że to ja mam rację; ale czy którejkolwiek z dziewczyn udało się rzeczywiście stworzyć taką więź, jaka wg mnie między tymi kochającymi się ludźmi powinna się zrodzić?
Czy więc przypadkiem nie stałem się powodem grzechu dla jednego z tych małych? Czy nie powinienem zawiesić sobie u szyi kamień i pójść się utopić?
piątek, 5 października 2007
Lęki (2)
Gdy pisałem „Listy..” byłem przekonany, że wszyscy ludzie wierzący, wszyscy, których wiara jest głęboka, patrzą na miłość tak samo, jak ja (a dokładniej, że ja tak jak wszyscy). Później, gdy co chwilę spotykałem się ze stwierdzeniem, że zakochanie nie ma absolutnie nic wspólnego z miłością (a w każdym razie z chrześcijańskim rozumieniem miłości) i do tego zakochania nie ma co mieszać Boga, to już tylko Michel Quist był dla mnie ostoją – uważałem, że przynajmniej jest nas dwóch, tak samo myślących (tzn. że gdy mówimy o miłości, musimy zauważać, że obejmuje ona całego człowieka i że jedynym źródłem miłości jest Bóg). I co wtedy zrobił ks. Malacki, który wówczas był Rektorem Centralnego Ośrodka DA w św. Annie? – sprowadził do Polski Michela Quista, bym osobiście mógł zadać mu to pytanie.
W dniu, w którym spotkanie odbywało się w św. Annie, zabrakło mi odwagi, by je zadać (ksiądz prowadzący spotkanie po długim, a nudnym pytaniu jakiejś osoby starszej, poprosił, by pytania zadawali studenci, a ja wówczas studentem już nie byłem – zawróciłem więc do ławki). Dopiero następnego dnia pojechałem do jezuitów do duszpasterstwa akademickiego na Rakowieckiej i to pytanie zadałem.
Michel Quist wyraźnie czekał na nie (uśmiechnął się, gdy je usłyszał) i odpowiedział, że jego zdaniem tak nie jest. Że gdyby tak było, to oznaczałoby, iż Bóg traktuje nas jak marionetki, a tymczasem wszystko, co wobec nas robi, robi w pełnym poszanowaniu naszej wolności.
Gdybym to pytanie zadał dzień wcześniej, schowałbym się w swojej skorupie – tak się jednak nie stało, bo na ten dzień akurat przypadał ten sam fragment Ewangelii, który inspirował list na zakończenie „Listów..”, a przez to uznałem, że to był dla mnie znak, by się nie wycofywać ze swojego spojrzenia.
Jaka była moja argumentacja?
Że to właśnie jest nasze szczęście, iż za naszymi uczuciami stoi Bóg – gdyby stał ktokolwiek inny, to dopiero bylibyśmy marionetkami, a tak nimi nie jesteśmy, bo On szanuje naszą wolę.
wtorek, 2 października 2007
Lęki (1)
sobota, 29 września 2007
Rozum
„…rzecz w tym, że w naszej kulturze obowiązuje prymat rozumu, a po to, by te znaki odczytać i by je przyjąć jako wskazania dane od Boga, trzeba odrzucić rozum, trzeba uznać, że istnieje rzeczywistość, której rozumem nie da się objąć …”
Następny krok należy więc do Ciebie – tak jak są dziewczyny, które proszą o miłość do chłopaka, tak Ty proś o miłość do Niego.