- Jedzcie ostrożnie, bo szkło mi wpadło do sosu! – zostaliśmy uprzedzeni. Ledwo to usłyszałem, a poczułem szkło w języku. Nie czułem, bym na nie natrafił podczas jedzenia – poczułem od razu w języku. Nie wystawało nic – tylko gdy ciągnąłem palec po języku, czułem, jakby mnie coś drapało.
Próbowałem wyjąć – najpierw cążkami, a później dostałem pęsetę od żony. Nie udawało mi się chwycić. Żona już była przekonana, że sobie wmawiam – Przecież nie krwawisz!, jednak krwawienie, aczkolwiek niewielkie, to jednak było.
Sam już przez moment zacząłem wątpić – nawet pod palcem nic nie wyczuwałem.
Wziąłem małe lusterko (wcześniej próbowałem przy dużym w łazience), usiadłem i okazało się, że tym razem chwyciłem bez problemu.
Szkiełko miało ok. 7-8 mm długości, z obu końców było ostre jak igiełka i zresztą do igły było podobne – grubość w obu kierunkach nie przekraczała milimetra.
Miałem niesamowite szczęście, że wbiło mi się w język – równie dobrze mogło się wbić w ściankę żołądka, czy podziurawić jelita…
Nie dokończyłem obiadu, choć zjadłem tylko jeden kęs – lepiej wyrzucić jedzenie, niż narażać się na perforację. Tyle lat musiałem żyć, by się przekonać, że ze szkłem nie ma żartów…