sobota, 3 września 2016

10 lat

Coś nie musi być doskonałe, by się tym cieszyć – tak napisałem o swojej łazience w jednym z komentarzy pod poprzednią notką. Człowiek nie jest doskonały i nie jest doskonałe to, co on czyni – wszystko ma rysy, pęknięcia, wady; wady trwałe i okresowe – wady nienaprawialne i wady takie, które z biegiem czasu szlachetnieją…

Ważne, byśmy umieli dostrzegać, że oprócz wad, są także zalety, że przy kolorze ciemnym, jest też jasny, że obok wichury jest łagodny powiew wiatru, że oprócz cierpienia jest i radość…

Taki jest człowiek i wszystko, co on czyni.

Ważne byśmy umieli się cieszyć tym, co dobre i byśmy umieli przebaczać to, co złe; byśmy potrafili przyjmować kogoś i to, co on czyni, takim, jakim on jest – z jego niedoskonałością!

***
Dziś mija 10 lat od powstania mojego bloga - początkowo Listów.., a później dopisywanego Post Scriptum. Nie był on doskonały, tak jak i ja nie jestem doskonały. Obiektywnie bilans jest wręcz niekorzystny – tak niewielu ludziom udało mi się pomóc, a nawet, gdy pomogłem, to pomoc ta okazała się nietrwała; z drugiej zaś strony tyle osób się na mnie śmiertelnie obraziło, jak na nikogo w tym blogowym światku. Nie ma wątpliwości – bilans niekorzystny…


Tak pisałem po roku mojego blogowania - właśnie przenoszę notki z komentarzami z bloga onetowego na blogspotowego i przy tej okazji trafiłem na ten tekst. No i wstawiłem go tu, zmieniając jedynie rok, na 10 lat - oto link do tamtej notki (a tu oryginał). 
Jak dziś czytam te notki sprzed 10 lat, to nie mam najmniejszych wątpliwości, że wówczas zdecydowanie więcej wynikało z prowadzenia bloga, niż dziś. Nie mówiąc już o tym, że wszystko zaczynało się od Listów o miłości - tamtego bloga, co prawda onet wykasował, ale ja jego kopię wstawiłem później na republice. Zapraszam. Tam też można sprawdzić, że w momencie ukazania się tej notki upłynie dokładnie 10 lat. 
Mimo, iż pierwotnie grono czytelników było o wiele szersze, a dyskusje na blogu ożywione, to po roku uznałem, że ten bilans jest dla mojego blogowania niekorzystny. 
Co więc mam mówić dziś? 

No ale tamtą notkę zakończyłem znamiennym pytaniem: 

Może blog przeżyje kolejny rok?

Jak widać przeżył znacznie więcej, ale dziś trudno by mi było o taki optymizm zawarty w jednym słówku może... 

Pozdrawiam bardzo serdecznie wszystkich tych, którzy to zajrzą :)



PS: Tamta notka kończyła się linkiem - niestety nie wiem, co wówczas przygotowałem do posłuchania, a tamten link już nie działa :( 

PS: Przygotowałem top listę wszystkich odwiedzających wszystkie moje blogi (oczywiście bez linkowni) od początku mojego własnego licznika. A oto ona: 


Nazwa komputera     Pierwszy        dzień   Ostatni         dzień          Liczba            odwiedzin          Liczba              komentarzy
Leszek 21.05.2013 03.09.2016 8064 1315
Basia 02.10.2013 25.08.2016 4166 334
Monika 11.11.2014 30.08.2016 2621 175
Zbyszek 29.08.2013 17.02.2015 739 158
Iga 19.10.2013 20.08.2016 1780 120
MR 21.05.2013 23.08.2016 1671 92
Izabela 27.08.2013 09.04.2016 1425 66
Krystyna 08.12.2014 05.08.2016 4776 56
s.Marta 10.02.2014 09.07.2016 205 50
Tu nieco zawyżone są liczby komentarzy MR - od jakiegoś czasu blogger zaczął ukrywać osoby komentujące, a mój algorytm bazował na pierwszym wejściu w dany komentarz. Ponieważ tą osobą zaglądającą do komentarzy jest MR, to od jakieś czasu licznik właśnie Marii przypisuje te komentarze.

sobota, 30 lipca 2016

Kpina z chrześcijańskiej eschatologii?

Zacznę od tego, że sam pamiętam czasy, gdy wszyscy (a nie tylko wierni) byli zwróceni w kierunku ołtarza, pamiętam mszę po łacinie (ministrantura też była po łacinie, choć przynajmniej ta, którą miałem, zawierała również tłumaczenia). 
Ale wówczas chodziłem do najbliższego kościoła (jakieś 50 m; parafia jest 3 razy dalej - 150 m), który jest kościołem oo. redemptorystów. Dziś nieco inaczej się kojarzą, ale sam mogę zaświadczyć, że byli bardzo postępowi - gdy tylko Sobór Watykański II wprowadził liturgię w językach narodowych, u oo. redemptorystów taka od razu była, zanim pojawiła się w kościołach diecezjalnych. 
I przyznam, że mnie to bardzo odpowiadało. Mój rodzony brat (15 lat ode mnie starszy) zawsze mówił, że jemu zabrakło sacrum po zmianie liturgii, ale mnie zmiana liturgii bardzo odpowiadała. 

Piszę o tym wszystkim w odpowiedzi na słowa Józefa:
Nie dziw się,że odwiedzam takie strony,ale do I-szej Kom.Św.przystąpiłem w 56 r.,mam z niej pamiątkę,czyli książeczkę(modlitewnik) z polskim i łacińskim tekstem,którą nadal zabieram gdy idę do kościoła.,z której przygotowuję się m.in do spowiedzi.
Ambonę w moim Kościele zdjęli mi ok.67-68 r.,więc byłem już wtedy dorosłym młodzianem.
Ale sentyment do tamtych Mszy Świętych,kazań głoszonych z ambony,gdzie mój śp.ksiądz Proboszcz potrafił niezauważalnie palcem mi pogrozić i tylko ja wiedziałem za co,Komunii Św. na kolanach pozostał i nic także na to nie poradzę.

Chcę więc pokazać, że doskonale rozumiem, że odbiór liturgii to kwestia indywidualna i każdy może inaczej reagować. Dlatego cieszy mnie, że są kościoły w których msza jest odprawiana w rycie trydenckim, bo każdy może wybrać to, co mu najbardziej odpowiada. 

Gorzej, gdy dzieją się takie rzeczy, jak witryna, w której przedstawia się Franciszka, jako fałszywego proroka - takie coś jest po prostu w Kościele niedopuszczalne: nikomu nie zależy tak na rozbijaniu jedności Kościoła, jak szatanowi. Nie mam najmniejszych wątpliwości co do autentyczności troski o Kościół autora bloga, ale obawiam się jednak, że wbrew swoim intencjom autor Kościołowi wcale nie służy. 

Józef podał następującego linka:
https://franciszekfalszywyprorok.wordpress.com/2016/07/28/pierwsze-wystapienie-franciszka-w-oknie-kpina-z-chrzescijanskiej-eschatologii/

Dobitnie chcę podkreślić uczciwość tej notki przejawiającej się nade wszystko w podawaniu źródeł. 
Zdecydowanie zachęcam do przeczytania tej notki, ale sam przedstawię kilka cytatów:

W moim odczuciu wystąpienie Franciszka jest wyraźną parodią chrześcijańskiej eschatologii. W ogólnym nastroju entuzjastycznej franciszkomanii, bez choćby chwili uważnego przeanalizowania tego, co Franciszek rzeczywiście powiedział, nie jest łatwo dostrzec, że odżegnuje się on od zdrowej tradycji duchowości i praktyki chrześcijańskiej.

Zasadniczy problem w wystąpieniu Franciszka jest taki, że z miejsca czyni on z Macieja świętego, twierdząc w sposób całkowicie niezrozumiały, że jest on już w niebie. Skąd Franciszek wie, że Maciej nie jest jeszcze w czyśćcu?

Nie taka jest praktyka Kościoła, aby na podstawie zaangażowania w jakieś słuszne sprawy, choćby przy wydarzeniach religijno-społecznych, i śmierci z powodu choroby czynić z kogoś świętego i od razu go w praktyce go kanonizować, twierdząc że koniecznie musi być już w niebie. Nawet w przypadku osób prowadzących życie świątobliwe, Kościół zawsze zachęca do modlitwy za duszę danej osoby. Nie znamy jej sumienia i niczego nie możemy być pewni.
Święci, którzy są w niebie, powinni być dla nas przykładem wiary.
Aby stwierdzić, że ktoś jest w niebie, potrzeba wiele elementów. Świętość wymaga choćby heroiczności cnót. 
Czy Franciszek chce powiedzieć, że wszyscy, którzy angażujemy się w jakieś inicjatywy społeczno-religijne, trafiamy do nieba?
Jest rzeczą niesłuszną, wręcz parodią i wypaczeniem chrześcijańskiej eschatologii, jeśli nie modlimy się za naszych zmarłych, o zmniejszenia ognia czyśćcowego dla nich, tylko próbujemy się stawiać w ich obecności w niebie.
Wszystko ładnie, pięknie, tylko trzeba jeszcze zadać autorowi tej notki pytanie, czy Papież Franciszek przy tej okazji wygłosił formułę ogłaszającą Macieja świętym?
Skoro nie wygłosił, to po co tyle bicia piany?
Nigdy tu na blogu się do tego nie przyznałem, ale mam takie podejrzenia, że gdy przed 25 laty było poprzednie spotkanie ŚDM w Polsce, to na każdy dzień pielgrzymki na Jasną Górę (bo tam było to spotkanie) była przedstawiana sylwetka jakiegoś świętego - i to nie są podejrzenia tylko fakt. Ale moje podejrzenie są takie (choć tego nie wiem i być może posypią się tu oskarżenia o megalomanię), że w ostatnim dniu pielgrzymki była przedstawiana moja osoba. Czy to oznacza, że ktoś mnie ogłosił świętym? - no nie (choćby z tego powodu, że do dziś jeszcze żyję). Czy to oznacza, że jestem świętym? - też nie (choć zapewne osobiście ks. Prymas Józef Glemp udzielił zgody na takie przedstawienie, a gdy dwa-trzy tygodnie potem podszedł do mnie, gdy na ulicy syna uczyłem chodzić i powiedział "To on już umie chodzić?", to dobrze wiedział do kogo podchodzi). 
Nieszczęściem współczesnego człowieka jest to, że świętość traktuje jako jakąś abstrakcję, jako coś, co jego osobiście w ogóle nie dotyczy. Jeśli Kościół ma być żywy, to każdy, kto jest w tym Kościele, musi czuć, że wezwanie do świętości również jego dotyczy. Że aby zostać świętym wcale nie trzeba być księdzem (choć jak się spojrzy na statystyki, to zdecydowanie to pomaga), nie trzeba od małego dziecka mieć ku temu inklinację (np. bawić się w odprawianie mszy, a przynajmniej być dzieckiem-aniołkiem). Świętym może zostać każdy z nas i tych świętych spotykamy na każdym kroku - oni są pośród nas (choć być może nie jesteśmy tego świadomi). 
Jeśli przed 25 laty rzeczywiście było tak, że w ostatnim dniu pielgrzymki byłem przedstawiany, jako święty, to nie po to, by robić ze mnie świętego - lecz po to, by pokazać, że święci są wśród nas, że każdy z nas może być świętym i każdy jest wręcz wezwany do tego, by być świętym. Podobnie gdy Papież Franciszek mówił o Macieju, jak o świętym, to nie po to, by z niego robić świętego, lecz po to, by pokazać To jest jeden z was, znaliście go, pracowaliście z nim, był tak samo zaangażowany w ŚDM, jak wy teraz jesteście. Świętość dotyczy każdego z was, jest dostępna na wyciągnięcie ręki. Będziecie potrafili zostawić wszystko i wybrać Jezusa, tak jak Maciek wybrał, a będziecie już na zawsze należeli do Niego i już zawsze będziecie z Nim!
Taka jest wymowa tego przesłania i jeśli autor bloga tego nie zauważa, to widać jest takim emerytem, o jakim mówił Franciszek i marzy mu się Kościół emerytów, a nie żywy Kościół. Ja wybieram ten żywy :)

sobota, 23 lipca 2016

Dlaczego Bóg pozwolił na wojnę?

Wszystko zaczęło się od tego, że DEON zamieścił krótki fragment homilii ks. Piotra Pawlukiewicza:



Asmodeusz na swoim blogu podał link do tego filmu (chwała mu za to), ale napisał notkę, w której kompletnie przeinaczał sens wypowiedzi ks. Piotra, a to po to, by napisać:

Dziś narzuca mi się pytanie, czy znajdzie się w naszym kraju ksiądz, który nie grzeszy głupotą?
To pytanie jest w jakimś sensie obraźliwe i już teraz przepraszam wszystkich tych księży, którzy faktycznie na to miano nie zasługują. Tak mi się palnęło, po wysłuchaniu fragmentu homilii ks. Piotra Pawlukiewicza1, umieszczonego na portalu Deon.pl.

Gdy Basia przeczytała te słowa, a wiedziała, że znam ks. Piotra, napisała do mnie, bym tam zajrzał i zareagował. Napisałem tam

Asmodeuszu piszesz Idąc tropem jego myślenia nie należy się oburzać na zamachy terrorystyczne islamistów, w których ginie dziesiątki, setki niewinnych ludzi, bo taki jest plan Boga, bo być może w tych zamachach zginie ktoś na miarę nowego Hitlera., ale to nie jest trop mylenia ks. Piotra (on nie jest takim prymitywem, jak sugerujesz, by tak miał  myśleć) - to jest trop Twojego myślenia, który próbujesz mu wmówić. Bardzo mnie cieszy, że napisałeś tę notkę, bo dzięki Tobie więcej osób trafi do tego, co powiedział ks. Pawlukiewicz i wielu z nich ułoży się spojrzenie na sprawę.
Ks. Piotr powiedział tam Nie wiem, ja nie jestem Panem Bogiem. Ja tylko ufam, że się wszyscy bardzo zawstydzimy za te nasze mówienie "a dlaczego Pan Bóg tego nie zrobił?!" - i to jest istotą problemu. My nie wiedząc, nie dorównując Panu Bogu (bo niby jak byt niższy ma dorównać wyższemu), uważamy się za wszechwiedzących i sądzimy Boga! Tymczasem gdy już przejdziemy na tamta stronę i poznamy prawdę, nie pozostanie nam nic innego, jak wstyd.
I pamiętaj Bóg nie jest źródłem zła - byłaby to sprzeczność sama w sobie: zło jest brakiem dobra, tam gdzie jest Bóg, jest dobro, tam gdzie Go nie ma, jest zło. Bóg jedynie dopuszcza do zła (czyli do tego, by nie była odczuwalna Jego obecność), ale tylko wtedy, gdy z tego może wyprowadzić jeszcze więcej dobra. Mamy prawo nie rozumieć konkretnych przypadków, bo nasze spojrzenie jest bardzo mocno ograniczone (choćby tylko przez to, że my czas odczuwamy sekwencyjnie, nie jesteśmy w stanie czasu "zobaczyć" naraz. Ale wracając do kazania ks. Piotra, tak jak dziecko powinno ufać swoim rodzicom, że nawet gdy są dla niego surowi, to z miłości do niego tak czynią, tak i my powinniśmy ufać Panu Bogu. Po latach dorastamy do takiego momentu, że rozumiemy postępowanie naszych rodziców, tak i Bogu powinniśmy ufać i wierzyć, że kiedyś dorośniemy i wszystko stanie się dla nas jasne.

A po jakimś czasie (po odpowiedzi Asmodeusza) dodałem jeszcze: 

Asmodeuszu,
Bo jeśli wierzącym nie wolno pytać, bo się zawstydzą, to ja zapytam...
Usilnie próbujesz wmówić ks. Piotrowi coś, czego on nie powiedział. Gdzie masz stwierdzenie, że wierzącemu nie wolno pytać? Ks. Piotr mówił jedynie o wstydzie, jaki pojawi się u tych, którzy nie rozumiejąc dziejów, dziś oskarżają Boga za zło, do którego dopuścił, a który to wstyd pojawi się, gdy i oni zrozumieją dzieje. Przy czym ks. Piotr wyraźnie mówi, ze on sam dziś również nie rozumie (bo człowiek tu na ziemi nie może zrozumieć). I ks. Piotr niczego nie tłumaczy (co usiłujesz mu wmówić) - on jedynie pokazuje, że nawet posługując się tą samą prymitywną logiką z oskarżeń, na poczekaniu można wymyślić jakieś wytłumaczenia (tyle samo warte, co i te oskarżenia). Dopiero gdy i my będziemy poza czasem, będziemy szanse na rzeczywiste zrozumienie dziejów.
I bardzo Cię proszę staraj się na razie zrozumieć jedynie to, co do Ciebie mówię - mnie również (nie tylko ks. Piotrowi) nie przypisuj słów, których nie powiedziałem. Piszesz W żadnym przypadku nie przekonuje mnie twierdzenie, że tam gdzie jest dobro jest Bóg, tam gdzie jest zło, jest Szatan - przecież ja pisałem, że zło jest tam, gdzie nie ma Boga! To coś zupełnie innego. Szatan jest jedynie zbuntowanym stworzeniem, które poczuło się urażone tym, ze stojąc na wyższym poziomie (bo jako anioł, czyli istota duchowa, nie podlega ograniczeniom, jakie wnosi do naszego życia ciało) ma służyć człowiekowi. I ten urażony anioł chce teraz pokazać Bogu, ze człowiek nie zasługuje na takie hołubienie, jakim Bóg go obdarzył - stara się odwodzić człowieka od Boga tak, by ten tworzył wokół siebie pustkę bez Boga. Nie ma czegoś takiego, jak walka dobra ze złem (to jest tylko obrazek, który ułatwia tłumaczenie trudnych spraw dzieciom) - zło jest brakiem dobra. Ty, który sam mówisz o sobie, ze nie wierzysz w Boga, zapewne w swoim życiu najczęściej wybierasz to, co Ci mówi Twoje sumienie, a wiec choć się od tego odżegnujesz, idziesz za tym, co Ci mówi Bóg (bo sumienie to Jego głos). Czynisz więc dobro, bo jesteś tam, gdzie skierował Ciebie Bóg. Dopiero gdy zagłuszysz w sobie Jego głos, zaczynasz czynić zło. Szatan jest w tym wszystkim jedynie aktywnym obserwatorem. Aktywnym, ale tylko obserwatorem. Ty masz wolną wolę i to Ty wybierasz drogę. Szatan może Ci jakąś drogę podkolorować, by wydawało Ci się, że wybierasz dobro - on jest mistrzem kamuflażu i będzie cię zwodził, byś Ty wybrał drogę odległą od tej, którą wskazał Ci Bóg. Ale to Ty wybierasz - szatan nie jest w stanie Ciebie do niczego zmusić (Bóg by mógł, ale tego nie czyni, bo odbierając Ci wolność, nie dałby Ci szansy na to, byś nauczył się kochać). Cala sytuacja bardziej przypomina taką dziecięcą zabawę "zygu-zygu marcheweczka" (to jedyne, co szatan może zrobić Bogu), niż klasyczny obraz walki dobra ze złem. Szatan z góry jest skazany na przegraną i dobrze o tym wie.
I proszę pamiętaj, ze właściwą perspektywą życia człowieka, jest życie wieczne; perspektywa życia tu na ziemi, to tak jak zdjęcie z żabiej perspektywy, na dodatek zrobione "rybim okiem" - kompletnie deformuje prawdziwy obraz. W konsekwencji to użalanie się nad przerwanym życiem dziecka, jest uzasadnione jedynie z Twojej perspektywy - człowieka niewierzącego; z perspektywy wieczności, do której wierzący aspirują, to jakieś nieporozumienie. Dla człowieka wierzącego nie ma większego szczęścia od ujrzenia Boga w Jego obliczu. 

Te moje wypowiedzi zdecydowanie nie pomogły - Asmodeusz, jak to Asmodeusz (o czym kompletnie zapomniałem, bo od dawna z nim nie polemizowałem) tak, jak ks. Pawlukiewiczowi przypisywał zdania, których on nie powiedział, tak i ze mną postępował. Nawet w jakimś stopniu go rozumiem - jak się nie ma żadnych argumentów, to jakimś pomysłem może być polemika z własnymi myślami, które się wkłada osobie, z którą się polemizuje. 


niedziela, 15 maja 2016

Modlitwa wstawiennicza

Myślałem, że nie już będę pisać, że w przyszłym roku ukaże się Droga Krzyżowa, której większą część już napisałem i to będzie wszystko. Tymczasem nie zdzierżyłem bzdur, jakie Asmodeusz zaczął wypisywać na blogu Basi, gdzie modlitwę świętych zaczął nazywać protekcją tychże u Boga - próbowałem odpowiedzieć mu u Basi, lecz on wolał dyskutować sam ze sobą, a że tematu nie można tak zostawić, to odzywam się tutaj. 
Kluczowy jest tu cytat z Mateusza:

(19) Zapewniam was jeszcze: Jeżeli dwaj spośród was zgodnie o coś poproszą, otrzymają wszystko od mojego Ojca, który jest w niebie.  (20) Gdyż tam, gdzie dwaj lub trzej zbierają się w moje imię, jestem pośród nich. (Mt 18) 

A więc to sam Jezus pozostawił nam nakaz byśmy wspólnie się modlili - wręcz zapowiada otrzymają wszystko od mojego Ojca, jeśli tylko zgodnie o coś poproszą. Proszę też zwrócić uwagę na argumentację: Gdyż tam, gdzie dwaj lub trzej zbierają się w moje imię, jestem pośród nich. 
A więc podstawową różnicą między modlitwą indywidualną, a modlitwą wspólnotową jest obecność samego Jezusa w tej modlitwie! 

Nie od rzeczy więc będzie spytać, dlaczego Jezus tak silnie preferuje wspólną modlitwę? 

Odpowiedź wydaje mi się tak oczywista, że nawet nie wymaga podparcia cytatami - naszym celem tu na ziemi jest to, byśmy nauczyli się kochać. Bez tego niemożliwe by było pełne zjednoczenie z Nim - bo On jest miłością. 
A co jest największym zagrożeniem dla miłości? - skupienie się na sobie! 
I to dlatego Jezus tak zachęca nas do wspólnej modlitwy - proste, logiczne. 

Nasza modlitwa jest naszą rozmową z Bogiem - i od tego trzeba zacząć swoją naukę. Ale gdy już to opanujemy, gdy nasza modlitwa przestanie być odklepywaniem paciorka, a stanie się autentyczną rozmową, to ważne się stanie, by obejmowała co raz większy krąg ludzi. Im bardziej nasza miłość dojrzewa, tym większy krąg osób obejmuje - i znajduje to swoje odzwierciedlenie w naszej rozmowie z Bogiem. Nasza rozmowa z Bogiem coraz bardziej staje się modlitwą wstawienniczą. Ten wybrany / ta wybrana zawsze pozostanie tą pierwszą osobą, której poświęcamy najwięcej swojej troski, a więc i w modlitwie dominować będą jej problemy i wszystko, co wpływa na relację z nim / z nią. Ale ten krąg ludzi, dla których żyjemy, przez całe życie stale się poszerza - a może być nawet tak, że jedyne, co możemy im dać, to nasza modlitwa. Modlitwa wstawiennicza to nie żadna protekcja u Boga, jak to widział Asmodeusz, to dojrzewanie naszej miłości, to tworzenie wspólnoty osób, których Bóg ze sobą zetknął. Ona też służy naszej nauce miłości. 

Gdy już to wszystko stanie się dla nas oczywiste, trzeba jeszcze uświadomić sobie, że Kościół, którego głową jest Jezus, obejmuje nie tylko tych, którzy pielgrzymują na ziemi - to jest Kościół Pielgrzymujący, ale to nie jest cały Kościół. Do tego samego Kościoła należą ci wszyscy, którzy wyprzedzili nas w swoim pielgrzymowaniu i są już po drugiej stronie życia. Również ich troską jest tworzenie wspólnoty Kościoła. Kochają wszystkich, których Bóg postawił na ich drodze - i tak jak wcześniej tu na ziemi obejmowali ich swoją modlitwą, tak czynią to nadal. Modlitwa wstawiennicza świętych jest dokładnie tą samą modlitwą wstawienniczą, jaką była wcześniej tu na ziemi. 

sobota, 2 kwietnia 2016

21:37

To było w sobotę - wigilię Niedzieli Bożego Miłosierdzia. Dokładnie tak samo, jak w tym roku: 

Tego dnia poszedłem na mszę o dwunastej, przyjmując komunię w oczywistej intencji. Po powrocie siedziałem murem przy telewizorze przełączając go między tvn24 (dobry serwis informacyjny), a tvp1 (spokój relacji). I tak to trwało do godziny 21-szej, kiedy to tvp1, ku memu zaskoczeniu, zaczęła nadawać Pana Tadeusza. Gdy pierwszy szok już minął, uznałem, że to jednak całkiem niezły pomysł i dużą przyjemnością zacząłem oglądać film.
Jednak po pewnym czasie poczułem, że muszę pójść pod św. Annę. Nie chcę (bo chciałem oglądać Pana Tadeusza), lecz muszę.
Wyszedłem dokładnie w godzinie śmierci Ojca Świętego, czego, rzecz jasna, wtedy jeszcze nie wiedziałem. Wręcz przeciwnie - idąc, byłem całkowicie pewien, iż dzisiaj to się nie może zdarzyć - pewnie jutro, ale nie dziś! (zapomniałem, że Bóg nie cofnął swego wybrania i żydowski sposób liczenia czasu nadal obowiązuje).
Na to, by dostać się do wnętrza św. Anny, oczywiście nie miałem co liczyć. Jednak nie miałem problemu z tym, by stanąć na tyle blisko telebimu, aby widzieć ks. Bogdana mówiącego, jak ten wieczór będzie wyglądał. Blisko mnie było stanowisko telewizji polskiej, przy którym jakaś dziennikarka szykowała się do wejścia na antenę. W pewnym momencie usłyszałem To co - mamy skręcać reakcje?, ale do mnie nadal nie docierało, co to oznacza. Jednak po chwili rzeczywiście zaczęli skręcać.
Na telebimie pojawił się obraz z telewizji publicznej - jakiś ksiądz przekazał wiadomość, której tak bardzo nie chcieliśmy usłyszeć, a operator zaczął pokazywać różne zdjęcia Papieża - m.in. to z Wadowic, na którym Papież cały był jednym wielkim uśmiechem. I wtedy stało się coś niezwykłego - ja również zacząłem się uśmiechać. Miałem łzy w oczach, ale moja twarz odpowiadała Ojcu Świętemu na jego uśmiech. Ale to nie koniec - uświadomiłem sobie, że w tym momencie zyskałem ojca! Po śmierci moich najbliższych - ojca, mamy, brata, dotkliwie odczuwałem osamotnienie (to naprawdę głupio nie mieć z kim pogadać czy to o sprawach ważnych, czy to po prostu mieć się przed kim wygadać), ale w tym momencie zyskałem ojca. I to jakiego!
Wcześniej był kimś bardzo ważnym dla mnie, ale nie był mój; był moim Papieżem, ale nie był mój - nie mógł być mój, bo przecież mnie nawet na oczy nie widział (często powtarza się takie zdanie, że każdy, kto tylko chciał, już sobie zrobił zdjęcie z Ojcem Świętym - co jest dobrym szyderstwem z naszych polityków, ale jest jednak stwierdzeniem nieprawdziwym - ja nie tylko, że nie mam zdjęcia - mnie Papież nawet na oczy nie widział). Teraz jest już mój, bo będąc w innym wymiarze przestrzeni, ta przestrzeń nas już nie oddziela. Jak sądzę takich, dla których stał się mój, są teraz miliony. Mój ojciec - tak na pewno mogę teraz mówić! I tak na pewno mówią teraz miliony osób na świecie. I dla każdego z nas on jest mój.
Czego wszystkim życzę!

piątek, 25 marca 2016

STACJA XII - PAN JEZUS UMIERA NA KRZYŻU


Zawsze największe na mnie wrażenie czynią te właśnie Twoje słowa Jezu: „Eli, eli lema sabachthani?". To znaczy: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?" (Mt 27, 46, por. Mk 15, 34), które wypowiedziałeś w ostatnich minutach swej ziemskiej wędrówki. 
Jak to możliwe, byś Ty, który z pełną świadomością po chwili powiedziałeś „Wykonało się" (po czym skłoniłeś głowę i oddałeś Ducha) (J 19, 30) mogłeś czuć się tak opuszczonym przez swego Ojca? Wiedziałeś, że wypełniasz Jego wolę, że idziesz dokładnie tą drogą, którą On Ci wskazał, wiedziałeś, że poddając się tej woli, dokonujesz zbawienia świata - a mimo to czułeś się opuszczony. Jak to możliwe?

Ale tak to chyba jest, że wtedy gdy idziemy dokładnie tą drogą, którą Bóg-Ojciec nam wyznaczył, On milknie. Możemy to odczuwać, jako opuszczenie, jako pozostawienie nas samym sobie, ale tak się dzieje, bo On już wie, że za chwilę wszystko się wypełni, ale my jeszcze nie wiemy, że to my obraliśmy tę drogę. 

Człowiek wolny musi poczuć się podmiotem swoich własnych działań i dlatego nasz Ojciec oddala się w tym decydującym momencie. Dopiero dzięki temu poczuciu osamotnienia na naszej drodze zyskujemy poczucie, żeśmy sami ją wybrali i pozostali jej wierni. 

Jezu spraw, bym i ja ani przez najdrobniejszy moment swego życia nie zwątpił, że idę tą drogą, która jest dla mnie najlepsza, że idę tą, którąś mi wskazał. Abym nigdy z niej nie zboczył, lecz za każdym razem na nowo ją wybierał. By nie przygwoździło mnie to poczucie osamotnienia. 

A Jezus za­wołał donośnym głosem: „Ojcze, w Twoje ręce oddaję mojego ducha". Gdy to powiedział, skonał. (Łk 23, 46)

piątek, 18 marca 2016

STACJA XI - PAN JEZUS DO KRZYŻA PRZYBITY



To nie gwoździe Cię przybiły, 
lecz mój grzech


Obok Ciebie Jezu było dwóch - jednak ich przywiązali sznurami; tylko Ciebie przybili do krzyża. Ty, Bóg, dałeś przybić się do Krzyża. 

Co nam chciałeś przez to powiedzieć? 

Ty zawsze jesteś z nami. Jesteś Bogiem, my ludźmi, ale poprzez te gwoździe pokazujesz nam, jak bardzo jesteśmy razem. Nic nas nie rozdzieli. Ten związek krwawi, przynosi Ci niewyobrażalny ból, ale jesteśmy razem. Bo Ty nas kochasz.

I tak już pozostanie do końca świata, a nawet dłużej, bo na wieczność. Ty będziesz kochał każdego z nas na wieczność. Także tego, kto do Ciebie się nie przyzna i sam skaże siebie na potępienie. Ty nadal będziesz go kochał, choć on wzgardził Twoją miłością. Ta rana nigdy się nie zabliźni (rozumiecie, dlaczego po Zmartwychwstaniu Jezus pokazywał rany?), bo są tacy, którzy odrzucili Cię na wieczność. 

Jezu wybacz mi, że i ja poprzez swój grzech sprawiłem, że te rany krwawią.


piątek, 11 marca 2016

STACJA X – PAN JEZUS Z SZAT OBNAŻONY

Ogromne wojska, bitne generały,
Policje - tajne, widne i dwu-płciowe –
Przeciwko komuż tak się pojednały?

Szpiclują,  podsłuchują, podglądają – chcą się wedrzeć w najbardziej strzeżone zakamarki, byle tylko coś znaleźć, czegoś dotknąć, obnażyć światu.
Ciebie Jezu też nasłuchiwali, podsłuchiwali, przesłuchiwali (wysłuchać tylko nie chcieli, bo Twoja mowa była dla nich za trudna) – i nic, niczego nie mieli. Ale wyrok był od dawna gotowy – trzeba go było tylko wykonać. Obnażyli Ciebie na koniec w nadziei, że może chociaż po wyroku, coś na Ciebie znajdą.
.
A tu nic – czysta miłość!
.
Szczęśliwi ci, którzy nie mają nic do ukrycia, którym można zaglądać w ich najtajniejsze myśli, a tam wszystko czyste jak śnieg. Ręka podana w potrzebie. Słowo otuchy w strapieniu. Łza dodana do czyjejś łzy. Kromka chleba, gdy do kogoś przyszedł głód.
.
Oni nie muszą nikogo oskarżać, że to podróba, prowokacja, nie muszą mówić, że oni jeszcze pokażą!
.
Szczęśliwi. Wolni.
Kochają do ostatniego tchnienia.
   

sobota, 5 marca 2016

Starszy brat

(1) Schodzili się do Niego wszyscy celnicy i grzesznicy, aby Go słuchać.  (2) Faryzeusze jednak i nauczyciele Pi­sma szemrali: „On przyjmuje grzeszników i jada z nimi".  (3) Opowiedział im wtedy tę przypowieść: 
(11) Powiedział też: „Pewien człowiek miał dwóch synów.  (12) Młodszy z nich rzekł do ojca: «Ojcze, daj mi część majątku, która mi przypada. Wtedy on rozdzielił między nich majątek.  (13) Nie­długo potem młodszy syn zabrał wszystko i wyjechał do dale­kiego kraju. Tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie.  (14) Kiedy wszystko wydał, nastał w tym kraju wielki głód i rów­nież on zaczął cierpieć niedostatek.  (15) Poszedł więc i zatrudnił się u jednego z mieszkańców tego kraju, a on posłał go na swo­je pola, żeby pasł świnie.  (16) Pragnął najeść się strąkami, który­mi karmiły się świnie, ale i tego nikt mu nie dawał.  (17) Zastano­wił się nad sobą i stwierdził: «Tylu najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja ginę tu z głodu.  (18) Wstanę i pój­dę do mojego ojca i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw­ko niebu i względem ciebie.  (19) Już nie jestem godny nazywać się twoim synem. Uczyń mnie choćby jednym z twoich najem­ników.  (20) Wstał więc i poszedł do swojego ojca. A kiedy jesz­cze był daleko, zobaczył go ojciec i ulitował się. Pobiegł, rzu­cił mu się na szyję i ucałował go.  (21) Syn mu powiedział: «Ojcze, zgrzeszyłem przeciwko niebu i względem ciebie. Już nie jestem godny nazywać się twoim synem».  (22) Wtedy ojciec powiedział do swoich sług: «Szybko przynieście najlepszą szatę i ubierz­cie go. Włóżcie mu pierścień na rękę i sandały na nogi.  (23) Przyprowadźcie tłuste cielę i zabijcie je. Będziemy jeść i bawić się,  (24) bo ten mój syn był umarły, a znów ożył, zaginął, a odnalazł się». I zaczęli się bawić.  (25) Tymczasem jego starszy syn był na polu. Gdy wracał i był już blisko domu, usłyszał muzykę i tańce.  (26) Przywołał jednego ze sług i pytał go, co się wydarzyło.  (27) On mu odpowiedział: «Twój brat wrócił i ojciec zabił tłuste cielę, bo odzyskał go zdrowego».  (28) Wtedy rozgniewał się i nie chciał wejść. Wyszedł więc ojciec i zachęcał go do wejścia.  (29) Lecz on powiedział do ojca: «Tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem twego polecenia, ale ty nigdy nie dałeś mi nawet koźlęcia, abym się mógł zabawić z przyja­ciółmi.  (30) A gdy wrócił ten twój syn, który roztrwonił twój ma­jątek z nierządnicami, zabiłeś dla niego tłuste cielę».  (31) On mu odpowiedział: «Dziecko, ty zawsze jesteś ze mną i wszystko, co moje, należy do ciebie.  (32) Przecież trzeba się bawić i radować, bo ten twój brat był umarły, a ożył, zaginął, a odnalazł się»". (Łk 15) 

Zawsze identyfikowałem się ze starszym bratem z przypowieści, ale problem ujmowałem w kategoriach mentalności najemnika. Innymi słowy, że problemem starszego brata jest to, nie czuł się właścicielem, że cały czas ciążyło na nim przekonanie, iż musi zasłużyć. W ostateczności czuł się pokrzywdzony przez ojca, bo w swoim przekonaniu zasługiwał na uznanie, a nie dostawał nagrody. 
Tymczasem w tym roku Pan tak pokierował wydarzeniami, że trafiłem na rekolekcje w swojej wiejskiej parafii. Prowadził je o. Norbert Augustyn Lis OP, który powołując się na pewnego jezuitę (niestety nie zapamiętałem nazwiska) ukazał, jak tę przypowieść rozumieli ci, którzy słyszeli ją z ust Jezusa.  
Dla nich już samo żądanie podziału majątku za życia ojca, było obrazoburcze. To się w głowie nie mieściło, by syn mógł tego żądać (a co dopiero, by spełnić to żądanie). Drugi taki element, który może uchodzić naszej uwadze to ten, że syn najął się do pasania świń – a więc dla Żyda zajmował się czymś niegodnym (bo same zwierzęta były nieczyste). Mało - pragnął jeść to, czym one były karmione! Po trzecie wreszcie, że skoro ojciec majątek podzielił, to starszy syn był już właścicielem pozostałej części. Tymczasem ojciec nawet nie powiadamiając starszego syna, wyprawia ucztę na powitanie młodszego – mało, młodszemu synowi daje pierścień, który zgodnie z prawem należał się starszemu. Z punktu widzenia starszego syna to wszystko była skrajna niesprawiedliwość. 
A zatem z jednej strony jest to przypowieść o Bożym miłosierdziu, ale z drugiej strony o tym, że Bóg odbierze nam wszystko, o czym myślimy, że mamy (o ile tylko wydaje się nam, że coś mamy). 


piątek, 26 lutego 2016

Magdalenka

Podstawowe pytanie, jakie musimy sobie zadać, to takie, po co Czesław Kiszczak nagrywał te filmy w Magdalence, które wczoraj mogliśmy obejrzeć? (przypominam, że nie ma najmniejszych wątpliwości, iż robili to podwładni gen. Kiszczaka, a nie np. pracownicy TVP - całkowicie jednoznacznie mówił o tym choćby Stanisław Ciosek)

Odpowiedź może być tylko jedna - chodziło o to, by mieć materiał do szantażu strony solidarnościowej, gdyby ta za bardzo się stawiała i miałoby nie dojść do porozumienia.
UB-ek zawsze pozostaje UB-ekiem i nie zmienia swojego myślenia - fakt nagrywania świadczy o determinacji strony rządowej do doprowadzenia do porozumienia - strona rządowa nie wyobrażała sobie, by rozmowy miały się zakończyć fiaskiem. 

Drugie zatem pytanie jest takie, na ile strona solidarnościowa miała tego świadomość?

I tu odpowiedź może być tylko jedna - strona solidarnościowa miała pełną świadomość, że nie były to rozmowy między równorzędnymi partnerami, lecz że były to rozmowy z policjantem. 

I wobec tej odpowiedzi, trzeba sobie w takim razie zadać pytanie, czy w ogóle trzeba było rozmawiać?

No i tu trzeba wyraźnie powiedzieć, że wiele osób uważa, że z policjantem nigdy się nie rozmawia. Takie stanowisko zajmował "od zawsze" choćby Kornel Morawiecki i jego "Solidarność Walcząca", która jako cel stawiała sobie odzyskanie niepodległości i budowę Rzeczypospolitej Solidarnej i która odrzucała możliwość ugody z urzędującą władzą i reformowanie systemu. I nie było to jedyne środowisko, które zajmowało podobne stanowisko. Tak więc od samego początku byli tacy, którzy nie godzili się na rozmowy Okrągłego Stołu. 

Dlaczego jednak nie brakowało takich (mało - to właśnie oni stanowili zdecydowaną większość), którzy by uważali, że nawet wtedy, gdy policjant przykłada broń do skroni (po to Kiszczak kręcił te filmy) trzeba z nim rozmawiać?

I na to pytanie może być tylko jedna odpowiedź - brakowało sensownej alternatywy. 

Determinacja strony rządowej wynikała z tego, że było jasne, iż gospodarkę czeka absolutna katastrofa, a to wywoła niekontrolowaną reakcję społeczeństwa (i tu słowo "niekontrolowana" ma dokładnie to samo znaczenie, co w przypadku bomby atomowej i występującej tam niekontrolowanej reakcji jądrowej). Było więc jasne, że dotychczasowy system władzy zostanie zmieciony z powierzchni - nic z niego nie zostanie. 
Tyle, że z kolei dla strony solidarnościowej było jasne, że komuchy nie poddadzą się bez walki - alternatywą dla rozmów byłby rozlew krwi, do jakiego niechybnie po jakimś czasie by doszło. Było też jasne, że nawet policjant trzymający ten pistolet przy skroni swego rozmówcy wie, że strzelić nie może (bo w gruncie rzeczy strzeliłby w swoją skroń - koniec rozmów, to dla komuchów byłby koniec ich nadziei). Wbrew więc pozorom te rozmowy miały sens - obie strony, choć z zupełnie innych powodów, były zdeterminowane, by doprowadzić do jakiegoś kompromisu, na który obie strony mogłyby się zgodzić. 

Przedstawianie tych rozmów, jako rozmów głównego UB-eka z jego agentami, to mimo przeszłości Lecha, nieporozumienie - wszyscy uczestnicy ze strony solidarnościowej (łącznie z Lechem) kierowali się dobrem Polski (brzmi to strasznie górnolotnie, ale mimo wszystko najlepiej oddaje to, co naprawdę wtedy się działo); rozumieli ograniczenia (nie było wątpliwości, że do tych rozmów by nie doszło, gdyby nie było na nie zgody Moskwy, a ta zgoda siłą rzeczy musiała być mocno ograniczona), ale wiedzieli też, że trzeba wejść w ten układ, by w ogóle mieć szansę bezkrwawo przywracać kraj normalności. Zwracam uwagę, że nie chodziło o jakiś socjalizm z ludzką twarzą (choćby nikt nie wracał do koncepcji zarządzania poprzez rady pracownicze) - w gruncie rzeczy od samego początku szukano drogi przemian ustrojowych. Demokratyzacja na jaką godziła się strona rządowa była mocno ograniczona (ale nikt nie miał wątpliwości, że na więcej Moskwa by się nie zgodziła), ale dla strony solidarnościowej było jasne, że jak się już uchyli drzwi, a w te drzwi wstawi stopę, to tych drzwi już nie da się zamknąć. 

No i historia przyznała rację temu spojrzeniu. 

Nie zmienia to jednak faktu, że gruba kreska, brak dekomunizacji, zaciążyły na obliczu naszej ojczyzny. Oczywiście prawdą jest, że gdyby przed Okrągłym Stołem wszyscy myśleli tak, jak Kornel Morawiecki, tych wszystkich problemów dziś by nie było - wszyscy moglibyśmy czuć się bardziej "u siebie", niż czujemy się dziś; dziś "u siebie" czują się nade wszystko byli UB-ecy (i ich agenci), a nie zwykli obywatele. Tyle, że pytanie, jak by wyglądała Polska po tym wielkim wybuchu? 
Wtedy uważałem, że Okrągły Stół był potrzebny i dziś myślę tak samo. 

Ale czy takie fraternizowanie się było konieczne? - to kwestia smaku; sam pewnie bym się tak czuł, jak Lech Kaczyński - absolutnie bym w to nie wchodził. Ale czy wszyscy muszą być tacy, jak ja?


wtorek, 23 lutego 2016

Bolek

Przyznam, że miałem nadzieję na nieco większy oddźwięk poprzedniej notki; sądziłem więc, że już w dyskusji uda mi się wyraźnie przedstawić swoje stanowisko w dwóch powiązanych pytaniach. 
Po pierwsze, czy Lechu przeskakując płot stoczni, robił to na polecenie bezpieki? I po drugie jeśli tak, to czy jego przewodzenie strajkowi, a następnie związkowi, było działaniem agenta?


Z tym pierwszym problem jest taki, że trudno znaleźć ten płot, przez który Lechu skakał. Wg relacji Anny Walentynowicz (ale znacznie późniejszej, niż ta, o której wspominałem w poprzedniej notce), Lechu został przywieziony motorówką na teren stoczni. Póki co nie ma jednak żadnych dokumentów, które by to potwierdzały. Ponieważ jednak Anna Walentynowicz jest osobą absolutnie kryształową, więc musimy być gotowi na to, że i to się kiedyś potwierdzi (pamiętajmy jednak, że nie wolno nam dziś tak twierdzić - oczywiście nam, a nie tym, którzy byli najbliższymi współpracownikami Lecha). Zwróćmy przy tym uwagę, że nawet, jeśli to admirał Romuald Waga kutrem Marynarki Wojennej dowiózł Lecha do stoczni (o czym świadczy jeszcze inna relacja), co by dobrze wyjaśniało, dlaczego Lechu tak szybko ogłosił koniec strajku, to jednak po uratowaniu strajku przez Annę Walentynowicz, doprowadził go do końca. Można powiedzieć wręcz, że to Anna Walentynowicz stworzyła tego Lecha, jakiego pamiętamy z tamtego okresu. Lech Wałęsa był osobą niesamowicie charyzmatyczną - wszyscy byli nim zachwyceni, całkowicie mu ufali i wierzyli we wspólne zwycięstwo. Ale tę wiarę nade wszystko jemu ktoś musiał wszczepić, przywieziony motorówką jej nie miał - i zrobiła to Anna Walentynowicz. Lechu uwierzył, że ten strajk może doprowadzić do prawdziwych przemian. No i zwycięstwo rzeczywiście przyszło. Strona rządowa (Mieczysław Jagielski) nalegała na komunikaty pokazujące ile to postulatów zostało już uzgodnionych, ale dla Lecha było jasne, że póki nie zostanie uzgodniony postulat Wolnych Związków Zawodowych, to pozostałych 20 postulatów nie będzie miało żadnego znaczenia. Czy Lechu tak zdeterminowany w tej sprawie, był jeszcze agentem? Agentem był w tych pierwszych dniach - do decyzji o powrocie do domu, ale nie był już nim w tej drugiej fazie strajku! Nie tego oczekiwali od niego ci, którzy go tam wysłali.
(nota bene doskonale pamiętam atmosferę, jaka była wtedy w Gdańsku - przez cały strajk co tydzień tam byłem i tę atmosferę chłonąłem. Tego do końca życia nie da się zapomnieć). 

Umówmy się przy tym, że przywódcy zwycięskiego strajku (i to takiemu, jakiemu przyglądał się cały świat), UB-ecja nie była już do niczego potrzebna. Ktoś w tej UB-ecji zaryzykował odgrzewając nieczynnego agenta do poprowadzenia strajku (wiedząc dobrze, że ten agent po kilku latach pracy zrobił się krnąbrny i trzeba było z niego zrezygnować), co w pierwszej chwili wydawało się strzałem w dziesiątkę (rzeczywiście bardzo szybko ogłosił koniec strajku), jednak w ostatecznym rozrachunku ten ktoś na tym się mocno przejechał. 

Od tej chwili Lechu już nikogo nie słuchał. Paradoksalnie ta wielka wada Wałęsy stała się dla nas gwarancją (patrząc z dzisiejszej perspektywy), że nigdy podczas prowadzenia strajku, a następnie podczas prowadzenia związku, już nie wrócił do roli agenta (jeśli nawet wcześniej ją pełnił).
A był przy tym Lechu człowiekiem zawierzenia - nie słuchał nikogo z ludzi, ale jednak podejmował właściwe decyzje. Tak, jak wspominałem wcześniej, do mnie osobiście najmocniej przemawiał Andrzej Gwiazda i wówczas we wszystkich konfliktowych sprawach słuszność przyznawałem Gwieździe; jednak z dzisiejszej perspektywy patrząc, uważam, że to wielkie szczęście, iż na czele związku stał Lechu. Oczywiście to nie tak, by nie było "Solidarności", gdyby nie było Lecha Wałęsy - byłaby, choć być może nie była tak masowa. Obawiam się bowiem, że Andrzej Gwiazda nie pociągnąłby za sobą tak masowo robotników, jak pociągnął Lechu. Lechu pociągnął, bo Lechu był "swój", Lechu potrafił wszystkich porwać swoimi wystąpieniami (byle nie czytał ich z kartki) - Andrzej Gwiazda nie miał tej charyzmy.


* * *

Przypomniałem to wszystko, bo dziś już o tym zapominamy - a to tak właśnie było. W połowie lat 80-tych (jeszcze na grubo przed Okrągłym Stołem) Marcin Przybyłowicz (późniejszy wiceprzewodniczacy PC) podpytywał mnie, czy wg mnie jest jeszcze sens stawiać na Lecha Wałęsę. Odpowiedziałem, że jak najbardziej, że jest on legendą i nikt tej legendy nie zastąpi. Sam co prawda kilka lat później głosowałem na Mazowieckiego (na Lecha dopiero w drugiej turze, gdy Mazowiecki w wyborach przepadł), ale wtedy właśnie zapleczem dla Wałęsy było PC (w czym sam miałem jakiś udział). Zresztą, choć w pierwszej turze głosowałem inaczej, to i dla mnie moim prezydentem był Prezydent Wałęsa (to dopiero dziś jest tak, że nie szanuje się prezydenta z innego obozu politycznego, niż własny). 
Niestety na tej prezydenturze zaciążyło to, że Lechu niczego w odpowiednim momencie nie ujawnił, nie przeprosił tych, których skrzywdził, nie wynagrodził krzywd, do których doprowadził. Do dziś zadajemy sobie pytanie, skąd np. pomysł NATO BIS, czy jakieś JOINT VENTURE z Rosjanami opuszczającymi Polskę (szczęście i jedno, i drugie pozostało na etapie pomysłów), dlaczego Lechu skonfliktował się ze wszystkimi, a otoczył generałami, dlaczego jego najbliższym współpracownikiem był Mieczysław Wachowski? 
Czy aby przypadkiem nie było tak, że ten grzech współpracy dopiero teraz zaczął się poważnie na nim odbijać?
Zbyszek Bujak powiedział tak:
Nigdy nie mieliśmy wątpliwości, co do współpracy Lecha Wałęsy z SB. Wiedzieliśmy, że do 1976 roku była. Chyba wszyscy wiedzieli o tym od lat. Ja wiedziałem od początku roku 80., jeszcze przed sierpniowym strajkiem. Mieliśmy żelazną zasadę – najwyższe zaufanie mają nie ci, którzy nie mieli nic wspólnego z SB, ale ci, którzy współpracę zerwali. Mając świadomość, że Wałęsa zerwał taką współpracę, wiedzieliśmy, że on jest już zaszczepiony na ich metody działania.  
I myślę, że zarówno druga faza strajku, jak i cały okres wiosny "Solidarności" jest najlepszym dowodem prawdziwości tych słów. Problem zaczął się dopiero wtedy, gdy już tej bezpieki nie było - bo dopiero wtedy mogły się zacząć prawdziwe szantaże - i tych, którzy do swoich szaf poprzenosili różne akta, i tych, którzy niekoniecznie w naszym kraju dostali je na mikrofilmach. Stawką stała się legenda, a to byłaby dla Lecha cena za wysoka. Gdyby sam publicznie wszystko wcześniej ujawnił, nie byłoby szantaży, bo nie byłoby czym szantażować - legenda byłaby zachowana - a tak, tylko problemy. 


sobota, 20 lutego 2016

Lechu

Przyznam, że cały czas wierzyłem, że współpraca Lecha Wałęsy, nigdy nie była prawdziwą współpracą, że owszem UB-ecja go złamała (a tylko ten, kto nigdy nie miał do czynienia z SB może to komuś wyrzucać), ale nigdy nikomu nie zaszkodził. A z kolei już od czasów „Solidarności” niewątpliwie był wrogiem numer jeden UB-ecji i mimo wielu nacisków (choćby w Arłamowie), pozostawał niezłomny. 

Natomiast nigdy nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego się do tego nie przyznał (ściślej raz powiedział, ale natychmiast temu zaprzeczył). Gdyby szczerze opowiedział, jak to było, nikt by już o tym nie pamiętał…

Jeszcze w czasach wiosny „Solidarności” miałem okazję słuchać opowieści Anny Walentynowicz o tym, jak wyglądał strajk – wiedziałem więc, że nie jest aż tak wielkim bohaterem, za jakiego chciał uchodzić – niewiele brakowało, a strajk skończyłby się klęską (Lechu strajk już zakończył i gdyby nie pani Anna, wszyscy by się rozeszli). Ale jednak generalnie, jak sądzę, był człowiekiem zawierzenia. Ta tak wyśmiewana Matka Boska w klapie nie była wcale jedynie dla ozdoby i nie raz podziwiałem go za jego decyzje (choćby w sprawie bydgoskiej – choć wtedy popierałem stanowisko Andrzeja Gwiazdy).  

Paradoksalnie był to człowiek tak pełen wad, że obiektywnie do takiej roli, jaką odegrał, kompletnie się nie nadawał. Ale z drugiej strony przez to, że był człowiekiem zawierzenia, był jednak człowiekiem niezastąpionym (właśnie Andrzej Gwiazda od samego początku był tym, który do mnie najpełniej przemawiał, ale z perspektywy patrząc wiem, że nie wypełniłby tej roli tak dobrze, jak Lech Wałęsa). 

Przyznam, że nie czytałem książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka "SB a Lech Wałęsa", a więc nawet nie wiedziałem, że dokumenty wskazują, iż ta współpraca, to jednak coś więcej, niż samo podpisanie deklaracji. Ujawnienie oryginałów dokumentów wyniesionych z archiwum przez gen. Kiszczaka, nie pozostawia najmniejszych złudzeń, że tak było (choć jeszcze upłynie sporo czasu, gdy np. powstanie pełna lista tych, na których Bolek donosił).

Bardzo to przykre, że tak wielki człowiek miał w swoim życiu okres niegodziwego postępowania, którego niczym usprawiedliwić się nie da. 

Ale jeszcze bardziej przykre jest to, co Lechu robił, gdy był prezydentem, aby prawda o tamtym okresie nie została ujawniona. Bo choć samego donoszenia niczym nie da się usprawiedliwić, to przynajmniej można je zrozumieć. Tymczasem tego mataczenia, niszczenia dokumentów, a także niszczenia ludzi, którzy odkrywają prawdę, nawet zrozumieć się nie da. 

Nie da się, chyba że dopuści się do siebie myśl, że Lechu przestał już być człowiekiem zawierzenia – być może uwierzył w swoją wielkość, być może uwierzył, że to wyłącznie dzięki niemu odmieniły się losy tej części świata i priorytetem dla niego stało się to, by wszyscy w tę wielkość wierzyli. Człowiek zawierzenia nie musi budować swojej legendy, bo wie, że wszystko zostało mu dane. Wie także, że jeśli dopuścił się jakiejś niegodziwości, to musi się czuć za to odpowiedzialny. Ale wie również, że skoro Bóg dopuścił do tego zła, to tylko po to, by z niego wyprowadzić jeszcze większe dobro - być może gdyby Lech Wałęsa nie miał za sobą tego doświadczenia zdrady, nie byłoby go stać na taką odporność wtedy, gdy był w Arłamowie? (a nie muszę dodawać, czym by to się skończyło, gdyby Lechu się wtedy załamał)

Jeśli jednak Lechu uwierzył w swoją wielkość, jeśli przestał być człowiekiem zawierzenia, to jego zachowanie staje się zrozumiałe - zrozumiałe staje się, dlaczego umniejszał rolę takich ludzi, jak Anna Walentynowicz i Andrzej Gwiazda, dlaczego cały czas zaprzecza, by kiedykolwiek współpracował z bezpieką, dlaczego niszczył dowody tej współpracy i dlaczego niszczył ludzi, którzy tę prawdę ujawniali...
Wielka szkoda. To boli takich ludzi, jak ja...