sobota, 24 marca 2007

Czas

Kiedyś na blogu Zawieszonej w Czasoprzestrzeni próbowałem wytłumaczyć, co to znaczy, że Bóg jest poza czasem. Dzisiaj znowu potrzebowałem po to sięgnąć, więc pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli umieszczę to na blogu – myślę, że to jeszcze kogoś może zainteresować:
Poruszasz naraz wiele bardzo trudnych tematów. Zacznijmy od Boga, który jest poza czasem. Najpierw wyobraź sobie mrówkę. Mrówka nie widzi przestrzennie – jej świat jest płaski. Mrówka może spojrzeć w prawo, lub spojrzeć w lewo. Może patrzeć do przodu, lub patrzeć do tyłu. Tymczasem my odczuwając trzy wymiary przestrzeni geometrycznej, możemy spojrzeć na świat mrówki z góry i zobaczyć naraz to, co ona może oglądać tylko sekwencyjnie (obraz po obrazie). No to teraz wyobraź sobie, że Twój świat jest światem mrówki rozpoznającej wymiar czasu tylko sekwencyjnie. Zaś nad Tobą jest Bóg, który potrafi czas „zobaczyć” naraz.
A teraz zauważ jedną rzecz – to, że mrówka nie potrafi zobaczyć świata przestrzennie nie zmienia faktu, że świat jest przestrzenny. Zapewne dokładnie tak samo jest z czasem – to, że my nie potrafimy „zobaczyć” czasu przestrzennie, nie zmienia faktu, że czas jest przestrzenny. Może to, co napisałem, nie jest zbyt ścisłe, ale myślę, że pozwoli zrozumieć Ci, w czym tkwi problem.
W tej sytuacji nasz opis świata z jego następstwem czasowym jest równie prymitywny, co opis mrówki z następstwem geometrycznym; nasze myślenie o Bożym kierowaniu naszym życiem jest równie ułomne, co myślenie mrówki o poruszaniu się w przestrzeni. My nawet nie jesteśmy w stanie dostrzec genialności Boskiego planu w kierowaniu naszym życiem, bo brakuje nam właściwej perspektywy do takiego spojrzenia.
Myślę, że wszystko zrozumiałaś – przecież Ty jesteś zawieszona w czasoprzestrzeni!

poniedziałek, 19 marca 2007

Współczucie

Jeśli ktoś pisze
Ja nie potrzebuję niczyjego współczucia i niczyjej pomocy. Jestem sama z sobą z własnego wyboru.,
choć chwilę wcześniej napisał
wiesz, miałam taką cichą nadzieję, że napiszesz maila…,
to czy rzeczywiście nie potrzebuje czyjegoś współ-czucia
(czyli współ-odczuwania),
czy też boi się, że zamiast współ-czucia dostanie litość?
Czy rzeczywiście to my dokonujemy takich wyborów, że jesteśmy sami? Sami ze sobą?
A jeśli rzeczywiście sami, to jak wielkie muszą być wcześniejsze rany, by ryzyko nowych paraliżowało naszą chęć zagojenia starych?


czwartek, 15 marca 2007

Wolnością jest śmierć?

Na pewnym blogu, do którego nie ma u mnie linka, próbowałem polemizować z pewnym przekonaniem zawartym w notce:

Piszesz „W zniewoleniu największą wolnością jest śmierć….To ona daje ukojenie w cierpieniu, ona czuwa i tylko ona czeka….”, ale niby skąd wiesz, że śmierć daje ukojenie w cierpieniu? A nie obawiasz się przypadkiem, że śmierć zadana sobie samej utrwala cierpienie?
Skąd Twoje cierpienie dziś? – stąd, że nie czujesz się kochaną. Pragniesz być kochaną, ale skoro nie nie odczuwasz wokół siebie miłości, to cierpisz.
Czy jeśli odbierzesz sobie życie, poczujesz wokół siebie miłość? – odpowiedź na to pytanie dobrze znasz. A więc cierpienie nie zniknie, a utrwali się na wieczność.
Kto więc podpowiada Ci takie myśli, że w zniewoleniu największą wolnością jest śmierć?
Na to pytanie odpowiedź też znasz – wiesz dobrze, że podpowiada Ci to ten, który Ciebie zniewala. W końcu on jest ojcem kłamstwa i zarazem tego kłamstwa największym mistrzem.

~Leszek, 2007-03-15 00:15

wtorek, 13 marca 2007

Radosny dzień

Angelika złożyła u mnie zamówienie na notatkę opisującą najszczęśliwszy dzień mojego życia. Przyznam, że już myślałem, że nie poradzę sobie z tym zadaniem, że jest ono dla mnie za trudne. Wszak wiek już nie ten, a przez to i pamięć nie ta (a nie doszedłem jeszcze do takiego, w którym wszystko najlepiej pamięta się z dzieciństwa).

Ledwo przeczytałem to zamówienie, a już przyszła pora wyjść na rekolekcje. Gdy wróciłem, czekała na mnie poczta – dostałem maila, a w nim zdjęcie pewnej osóbki, o którą ostatnio strasznie się bałem:



Już jest dobrze!

Ale kto to? - nie powiem (cały czas czekam na zgodę).


* * *

Dostałem zgodę na zdjęcie, ale bez podpisu. Powiem więc jedynie, że to zdjęcie przyszłej świętej (jak ktoś lubi zbierać obrazki, to ma okazję). To zdjęcie jest dowodem na to, że dobry święty jest do tańca i do różańca (tu wersja do tańca)




piątek, 2 marca 2007

Przepraszam

      Okazało sie, że moje wnioski końcowe były zbyt optymistyczne – wydawało mi się, że w wypowiedziach Iwki odnajduję fragmenty wspólnego spojrzenia. Niestety Iwka w mailu do mnie przeciw temu zaprotestowała, uważając, że zacząłem przypisywać jej poglądy, których nie podziela. Stwierdziłą wręcz „Nie wycofałam się z żadnego ze swoich twierdzeń, ani ze sposobu patrzenia na tę sprawę.” Pragnę zatem przeprosić Iwkę, że tak się poczuła, ale jednocześnie zapewnić, że nie był to żaden zabieg w dyskusji, lecz autentyczne przekonanie, iż nasze stanowiska w różnych szczegółach się przybliżają. Jeszcze raz przepraszam – dało o sobie znać typowo polskie chciejstwo. Pragnąłem, byśmy pozostając przy swoich poglądach i pozostając w naszych kościołach, potrafili wzajemnie uznać wartość tradycji obu kościołów; tak bardzo tego pragnąłem, że nabrałem przekonania, że taki proces między nami się zaczyna. Fakt, że ja miałem łatwiej, bo już przystępując do dyskusji uznawałem racje Lutra co do intencji i przyczyn reformacji, mało – twierdziłem, że on nie miał innego wyjścia, jak odrzucić tradycję, skoro chciał odnowić kościół (trudno bowiem sobie wyobrazić mechanizm oddzielenie tego co niesłuszne od tego, co słuszne w tradycji). Zasmuciłem się tym, że zacząłem dostrzegać coś, czego, jak się okazało, nie było.


      Czy więc temat wywołałem za wcześnie? Czy nie ma szans na to, byśmy byli jedno?


      Aż tak źle nie jest, ale przynajmniej dziś nie ma wcale takiego pragnienia.


      Ucieszyłem się, gdy Iwka zgodziła się na publikację naszej dyskusji w formie oddzielnych notek, bo wcześniej widziałem, że tak długich komentarzy nikt (no prawie nikt) nie otwiera. Okazało się jednak, że przeniesienie ich do odrębnych notek niczego nie zmieniło – wystarczy spojrzeć na liczbę komentarzy oraz spadającą liczbę odsłon (z 765 do 74). Dlaczego tak się stało? Jak sądzę od początku zauważyliście, że żadnego wzajemnego otwarcia się na siebie nie ma, więc od początku wiedzieliście, że to do niczego nie prowadzi, że nic z tego nie wyniknie.


      Jeszcze raz przepraszam Iwkę, za opaczne rozumienie jej słów, przepraszam Asię, która poczuła się dotknięta tym, że jej komentarz wstawiłem do notki nie pytając wcześniej o jej zgodę, przepraszam tych, o których myślałem, że są Świadkami Jehowy, że doprowadziłem ich do przyjęcia tak charakterystycznej postawy (teraz już wiem, że ktoś, kto niedawno zmienił wyznanie, usztywnia się, gdy słyszy pytania, jakie sam sobie wcześniej zadawał – rzecz w tym, że dla zachowania „twarzy” nie może wracać do tych pytań).


      Przepraszam wreszcie moich stałych czytelników, że ich tak strasznie zanudziłem (niestety nie obiecuję poprawy – chyba, że w ogóle nic nie napiszę).


 


 


 


 


PS: Jeszcze raz apeluję – głosujcie na Esti!


 


PS: U Iwki są bardzo rzeczowe materiały dotyczące tzw. odkrycia Camerona – zachęcam.


 


 


czwartek, 1 marca 2007

Tradycja 5

Ad 1. Zacznę od końca – od ustanowienia kościoła podczas ostatniej wieczerzy. Najuczciwsza moja odpowiedź byłaby taka, że tak po prostu napisałem (w ogóle nad tym się nie zastanawiałem). Wypada zatem zadać pytanie, dlaczego Duch Święty tak mi podpowiedział (bo wierzę, że to On)? Jak sądzę dlatego, że w wieczerniku Chrystus ustanowił eucharystię, a to jest jednoznaczne z ustanowieniem kościoła (poza kościołem eucharystia nie istnieje). Skoro Ty przesuwasz powołanie kościoła dopiero na zesłanie Ducha Świętego, to domyślam się, że wynika to z tego, że w kościołach protestanckich brak jednolitego spojrzenia na to, co to jest eucharystia (ten prosty zabieg pozwala uniknąć sporów wewnątrz kościołów protestanckich). Ale to było pytanie zadane mi na marginesie. Wróćmy do tego, co najważniejsze. Absolutnie nie mogę się zgodzić z tym, że moja interpretacja wydarzeń pod Krzyżem jest alegoryczna – nie próbuj z niej robić bajki! Używałem sformułowania, że św. Jan jest figurą Kościoła, które to określenie jest dalekie od alegorii. Moja interpretacja jest nie mniej dosłowna, niż Twoja: tak, jak w wieczerniku Chrystus mówił do Kościoła, mówiąc do wszystkich apostołów (i tylko do nich), tak też dzień później mówiąc do wszystkich apostołów obecnych pod Krzyżem również mówił do Kościoła. I to wszystko – to jest cała interpretacja. Jeszcze raz powtórzę, gdyby Bóg nie chciał takiej interpretacji, to pod Krzyż sprowadziłby nie jednego, a kilku apostołów – wówczas słowa Jezusa skierowane do Jana siłą rzeczy byłyby skierowane jedynie do Jana. Moja interpretacja jest tak samo mocno umocowana w tekście Janowym, co Twoja (a nawet jeszcze mocniej, bo Ty musiałabyś jeszcze odpowiedzieć, dlaczego Jan był jedynym apostołem obecnym pod Krzyżem, a póki co odpowiedzi na to pytanie unikasz; nb. unikasz również odpowiedzi na pytanie, dlaczego ja czytając ten tekst nie mogę postawić się w roli Jana – wracam do tego, że każdy tekst z Pisma Świętego jest z jednej strony opisem jakiegoś konkretnego wydarzenia, z drugiej przesłaniem skierowanym do całego Kościoła, a z trzeciej do każdego z nas osobiście). Jeszcze raz chcę to bardzo wyraźnie podkreślić – nie chcę, byś odrzuciła swoją wiarę; jedyne, co w ten sposób wykazuję to to, że absolutnie mojej interpretacji nie można traktować, jako gorszej. Ty wierzysz w to, że to Ty dobrze odczytujesz ewangelię, a ja, że ja – w ostatecznym rozrachunku jest to kwestia wiary, a nie rozstrzygnięć wynikających bezpośrednio z samego tekstu.


Ad 2. Nie musisz mnie posądzać o herezję – zapewniam Ciebie o tym bez jakichkolwiek obaw o prawdziwość tych zapewnień. W każdym razie zrozumiałem, że zgodziłaś się z tym, że tekst zawarty w ewangelii Janowej nie wymaga jakichkolwiek potwierdzeń w innych tekstach Pisma Świętego. Ewangelia św. Jana jest tak samo ważna, jak każda inna i arytmetyka jest w tym momencie niestosowna (gdybyśmy mówili „prawdopodobieństwo tego, że .. wynosi 0.25″, to byłby to absurd). Rozumiem, że zgadzasz się z tym, że ten tekst nie jest wcale gorszy od innych (reszta Twoich refleksji dotyczy tu punktu 1, więc nie będę się powtarzał).


Ad 3. Zrozumiałem, że potwierdzasz to, iż wkład w tradycję Kościoła świętego Pawła (a więc osoby powołanej już po śmierci Jezusa) jest tak samo ważny i uprawniony, co tych 12-tu, którzy zostali powołanie jeszcze za życia.


Ad 4. Na początek chcę bardzo wyraźnie podkreślić, że całe objawienie zostało zawarte w Piśmie Świętym. Całe! Wszystko, co jest sprzeczne z Biblią, jest nic nie warte.Twierdzę jednak przy tym, że z jednej strony nie wszystko, co funkcjonowało w tradycji apostolskiej musiało przetrwać w formie spisanej, a z drugiej, że nie wszystkie myśli zawarte w Biblii zostały od razu odpowiednio przyjęte. W szczególności dotyczy to prezentowanego problemu słów Jezusa pod Krzyżem. Nawet jeśli miałabyś rację, że w pierwotnej tradycji Kościoła nie było miejsca dla Maryi, to wcale nie wynika, że to sami ludzie sobie wymyślili. Przez wieki Duch Święty oświecał setki tysięcy ludzi i wyjaśniał im Pismo (i przykładem takiego człowieka, który idealnie pozwalał się prowadzić, był św. Paweł). Moja interpretacja sceny pod Krzyżem jest tak samo uprawniona, co Twoja, ale Ty wybierasz swoją, a ja swoją – wybieramy tak, bo to w dużej mierze jest kwestią wiary (i póki nie będziemy w pełni zjednoczeni z Bogiem-Ojcem, to tak już będzie), a z drugiej tradycji! To paradoks – kościół protestancki co prawda odrzucił tradycję, ale przez wieki wypracował nową. Bo to tak już jest tradycja jest składnikiem każdej dojrzałej wiary. Udawanie, że jej nie ma, prowadzi jedynie do pączkowania doktryn wiary (i stąd taka mnogość kościołów protestanckich – teraz już kościoły protestanckie się tak nie dzielą, bo w końcu tradycja zaczęła funkcjonować).


Pomyślcie, czy rzeczywiście aż tak dużo nas dzieli? Czy rzeczywiście nie jesteśmy w stanie zbudować wspólnego spojrzenia na wiarę? Czy rzeczywiście mamy pozostać podzieleni już do końca wieków?


Iwko, bardzo Ci dziękuję, że zgodziłaś się tutaj prowadzić ze mną dialog. Przynajmniej ja bardzo dużo na tym zyskałem, a mam nadzieję, że Ty również, a także, że tak było ze wszystkimi, którzy odwiedzili nas (bo Ciebie uważam za współgospodarza tego miejsca), gdy już te złe emocje opadły. Jeszcze raz dziękuję.