piątek, 28 grudnia 2007

Myślątka na łąkach (7)



Nieba w sensie przestrzeni, nie ma – to stan pełnej jedności z Bogiem. Piekło przeciwnie – to stan całkowitego braku Boga.

wtorek, 25 grudnia 2007

Myślątka na łąkach (6)


Tu na ziemi najbardziej przeszkadza nam grzech pierworodny, tj. to, że my sami potrafimy nazywać to jest dobro, a to zło. Pierwsze co zyskamy po naszej śmierci, to jasność spojrzenia – już nie sami będziemy nazywać, lecz przyjmiemy Boży ogląd tego, co dobre, a co złe.

poniedziałek, 24 grudnia 2007

Wigilia

Dziś po raz ostatni w tym roku byłem  na mszy roratniej, a Jezusik, jak przed rokiem jest już tuż, tuż:


Życzę Wam, by wraz z pierwszą gwiazdką, gdy już Pan Jezus zagości w Waszych sercach, by tam zamieszkał na cały rok.

sobota, 22 grudnia 2007

Myślątka na łąkach (5)



Pożądliwość w potocznym rozumieniu dotyczy erosa. Ale to nie jest zbyt ścisłe – pożądliwość, to pragnienie posiadania.

środa, 19 grudnia 2007

Myślątka na łąkach (4)

Łąka czwarta:


 


Obiektywnie mądrość jest zdolnością rozpoznawania i kierowania się wolą Bożą w swoim praktycznym działaniu – tylko ten, kto wybiera drogę, jaką Bóg mu wyznaczył, jest prawdziwie mądry.


Zatracając powiązanie mądrości z Bogiem, stwarzamy sobie szerokie możliwości nazywania siebie mądrymi.


 


 


 


czwartek, 13 grudnia 2007

Myślątka na łąkach (2)



Rolę ojca kształtuje matka (ojciec sam się nie wykreuje, choćby nawet chciał i wiedział, o co w tej roli chodzi). Jeśli mąż nie jest dla żony chłopem, to nie stanie się ojcem dla swoich dzieci.

wtorek, 11 grudnia 2007

poniedziałek, 3 grudnia 2007

Rodzaje miłości (4)

4.


Zapowiadałem trzy odcinki, a dopisałem jeszcze czwarty.

Dlaczego? – by postawić parę kropek nad i.

Myślę, że wszyscy wpadli na to, że bezpośrednią przyczyną napisania tego cyklu były te bezsensowne oszczerstwa pod moim adresem, do jakich posunął się szantażysta. Bo tak to już z szantażami jest, że niby każdy wie, że nie należy takich rzeczy traktować poważnie, a jednak jakiś smród pozostaje. Chciałem więc wszystkim przypomnieć, że gama uczuć związanych z przyjaźnią i miłością jest znacznie szersza, niż sama tylko miłość erotyczna.

Jednak choć bezpośrednia przyczyna powstania cyklu była taka, to miał to być tekst ogólny, poruszający ważny w moim przekonaniu problem i to problem dotyczący wszystkich. Niestety u większości czytelników pojawiła się postawa mnie to nie dotyczy (no bo ja nie jestem ani podtatusiałym facetem, ani dziewczyną zakochaną w księdzu) (dopisuję to po publikacji pierwszego odcinka).

Tymczasem problem dotyczy każdej z was – każda z was powinna umieć nazwać uczucia, jakie się w niej rodzą.

Choćby takie uczucia, jakie rodzą się w was do starszych mężczyzn, którzy akurat księżmi nie są. Reakcje na to, jakie znam, są dwojakie – wchodzicie w pełni w takie układy, traktując je, jakby to była miłość erotyczna, a dopiero po jakimś czasie dostrzegacie, że to nie o to chodzi i zaczynacie nazywać ten układ toksyczną miłością, lub mówicie, że to tylko seks. Chcecie to przerwać, ale nie potraficie.

Druga reakcja jest odwrotna – od tego trzeba uciec jak najdalej, to uczucie mnie zniszczy, nie dam sobie z nim rady, rozbiję rodzinę, unieszczęśliwię i siebie i jego. Koniecznie trzeba spalić za sobą wszelkie mosty, by oddalić to zagrożenie.

Pierwszy przypadek niszczy was, bo przecież pragniecie ciepła, pragniecie miłości, a dobrze wiecie, że tego tam nie ma. Nie potraficie jednak odejść, gdyż utraciłybyście nawet to chwilowe złudzenie, że jesteście kochane. Wiecie, że w tym nie ma miłości, ale mimo wszystko wtedy, gdy jesteście razem, czujecie się kochane. I tego nie chcecie stracić.

Drugi niszczy was, bo same czujecie niesmak do siebie – to palenie mostów dużo was kosztuje: rany zadawane jemu, krwawią w was samych. Zaczynacie sobą gardzić, bo przecież same po sobie się nie spodziewałyście takich rzeczy. Aby się ratować, zaczynacie sobie wmawiać, że on zasłużył na takie traktowanie; tworzycie w sobie jego obraz jako człowieka całkowicie zanurzonego w nienawiści. Tylko że ten obraz pęka w każdej konfrontacji z rzeczywistością, bo przecież on nie jest taki. Same więc czujecie jeszcze większy niesmak do siebie i jeszcze bardziej burzycie mosty.

W moim przekonaniu w obu przypadkach jest to efekt niewłaściwie rozpoznawanego rodzaju uczuć, a ściślej narzucającego się wraz ze wzorcami kulturowymi modelu miłości erotycznej – podlega im ten facet (pierwszy przypadek), ale ulegacie nade wszystko wy. O ileż wasze życie byłoby prostsze, gdybyście do tych uczuć, które w was się rodzą, nie dokładały od razu wyobrażeń o Erosie? A dokładacie, jak sądzę, nie dlatego, że bez niego nie potraficie sobie wyobrazić spełnienia swych uczuć, lecz dlatego, że wydaje  się wam, że skoro pojawiły się uczucia, to za tym MUSI iść Eros.

Mówiłem, że tekst jest ogólny, że dotyczy wszystkich, a tymczasem piszę jedynie o dziewczynach, które pokochały starszych facetów. Ale to znowu tylko pozór – każdej z was polecałbym tę ostatnią refleksję i to zupełnie niezależnie od tego, w jakim wieku jest ten, którego pokochałyście.

czwartek, 29 listopada 2007

Rodzaje miłości (3)

3.



A jakie są różnice między przyjaźnią,  a miłością erotyczną?

Myślę, że nikt nie ma wątpliwości, że nade wszystko sprawa dotyczy Erosa – tu nie ma miejsca dla niego; takie przyjaźnie, które są wzajemnym świadczeniem sobie usług seksualnych, to jest chore. Z tym wiąże się również sprawa wyłączności – układy przyjacielskie nie są na wyłączność! Jeśli ktoś uważa, że ma przyjaciela tylko dla siebie, mało – że jego przyjaciel ma być na każde jego skinienie, to to jest chore.

Podobnie chore jest, jeśli oczekujemy od przyjaciela bezwarunkowej przyjaźni – przyjaźń nie jest bezwarunkowa! To odróżnia ją od miłości rodzicielskiej. Ponadto od miłości rodzicielskiej odróżnia ją intensywność przeżyć – inne emocje budzi choroba u dziecka, inne u przyjaciela, inny jest lęk o przyszłość przyjaciela, a inny o przyszłość dziecka…

W tym miejscu po raz pierwszy w tym tekście nie napiszę, że jeśli takie emocje są, to to jest chore. Jeśli takie emocje są, to jest to sygnał, by taką przyjaźń zacząć nazywać miłością. Pytanie jednak, jaką miłością?

I tu odsyłam do opisu pozostałych różnic. I nie ma to nic wspólnego z intensywnością przeżyć. Wzorce kulturowe narzucają nam spojrzenie na taką miłość, jak na miłość erotyczną. Ale to jest właśnie chore!

Zapytam tak – To co, jeśli dojrzała kobieta, której dzieci już dawno wyfrunęły z gniazda, o ile tylko na poważnie (t.j. z przeżywaniem wszystkiego również w warstwie emocjonalnej) zacznie się przejmować losem dziewczyny w wieku swojej córki – to taką miłość mamy nazywać miłością lesbijską?

Użyłem tu argumentu ad absurdum, więc pewnie znowu ktoś się na mnie obrazi – ale tak to właśnie widzę: nie wtłaczajmy wszystkiego we wzorce współczesnej, przeerotyzowanej kultury, bo to jest chore. Mówię to dziś, póki są jeszcze osoby, które mnie zrozumieją – obawiam się, że za kilka lat nikt nie zauważy absurdu w takim rozumowaniu, bo nawet ta kobieta spotka się z określeniem lesba; niestety w tym kierunku zmierza współczesna kultura i matkowaniu kobiety też zostanie przypisany podtekst erotyczny. Póki nie jest więc za późno nauczmy się rozróżniać rodzaje miłości wraz z należnymi im atrybutami. Nie wtłaczajmy wszystkiego we wzorce miłości erotycznej, bo nie tylko ona istnieje.



Na wszelki wypadek dla tych, którzy nie wiedzą na czym polega sprowadzenie czegoś do absurdu, wyjaśniam, że żadnej dojrzałej kobiety zaangażowanej emocjonalnie w sprawy dziewczyn w wieku jej córek, nie uważam za lesbijkę; jedynie zauważam, że takie matczyne zaangażowanie to wcale nierzadkość i dopiero traktowanie tego, jako przejaw miłości lesbijskiej, byłoby głupotą! Ja takiej matczynej miłości nie nazywam chorą miłością – przeciwnie – uważam za coś jak najbardziej zdrowego.

niedziela, 25 listopada 2007

Rodzaje miłości (2)

2.



Nie umiemy rozróżniać rodzajów miłości. Jakże często matka wyznacza swojemu synowi rolę, jaka powinna przypadać mężowi – szczęśliwie rzadko dokładając do tego również Erosa; to z kolei często występuje w rzeczywistych układach ojciec-córka (i na blogach wiele takich świadectw można poczytać).


Jakie są podstawowe różnice między miłością rodzicielską, a erotyczną?

Nade wszystko sprawa dotyczy przeżywania tej miłości w mowie ciała – wiele gestów wyrażonych w tej mowie, jest zarezerwowanych tylko dla miłości erotycznej. Myślę, że każdy to rozumie, więc nie będę rozwijał. Ale z tym wiąże się wyłączność – w miłości erotycznej mamy partnera na wyłączność. Jest to prosta konsekwencja tego, że miłość erotyczna dąży do jedności; skoro kochankowie stanowią jedno, to owe jedno staje się liczbą jak najbardziej pojedynczą. Chore jest jednak, jeśli mama zamyka swojego syna tylko dla siebie; chore jest również, jeśli tata zamyka swoją córkę tylko dla siebie – to wszystko spotyka się w życiu, ale to jest chore – taka miłość rodziców jest chora, taka miłość krzywdzi dzieci.

Z kolei miłość rodzicielska ma to do siebie, że jest bezwarunkowa. Rodzic nie może powiedzieć – zraniłeś mnie, to teraz musisz zasłużyć na moją miłość. Szczególnie matka nie może tak powiedzieć (ojciec kształtuje lustro społeczne w swoich dzieciach, więc czasami powinien zachowywać się tak, jakby jego miłość nie była bezwarunkowa; ale nawet jeśli tak mówi, to nie przestaje kochać – przy czym to dotyczy raczej tylko okresu dziecięcego).  Chore jest jednak, jeśli dziewczyna pozwala np. na to, by jej chłopak traktował ją jak szmatę, albo by on narzucał jej, jaka ona ma być. Takie coś jest chore, bo miłość erotyczna wcale nie ma być bezwarunkowa. Tu jedną rzecz muszę wyjaśnić – do tej pory zawsze podkreślałem, że uczucie miłości jest Bożym wezwaniem do tego, by dawać siebie temu, którego się kocha; wbrew pozorom wcale sobie nie przeczę – w Listach.. wyraźnie wskazywałem na konieczność wyznaczenia granic tolerancji (przypomnę może jedno zdanie z Listów..: A więc te trzy elementy: dominacja postawy dawania, umiejętność walki o te wartości, które uważasz za ważne (szczególnie, gdy odnoszą się do twojego być) oraz całkowita tolerancja we wszystkim pozostałym – stanowią o tym, czy wasza miłość jest dojrzała.); takich granic nie wyznacza się jedynie w miłości rodzicielskiej (co zresztą czasami stanowi sporą trudność – np. w przypadku współuzależnień konieczna jest tzw. twarda miłość – miłość, która stawia wymagania; rodzicom bardzo ciężko to przychodzi).

Ogólnie dawanie siebie oznacza czasami stawianie wymagań osobie, którą się kocha, ale to stawianie wymagań nadal jest dawaniem; ważne jest natomiast, byśmy naszego dawania nie próbowali bilansować z tym, co otrzymujemy – bo tu kończy się miłość.

środa, 21 listopada 2007

Rodzaje miłości (1)

1.


Dzisiejszy świat jest po prostu chory.

Jak podtatusiały facet bierze sobie młodą panienkę, to jest dobrze (społeczna akceptacja dla takich związków niewątpliwie istnieje), a jak widzi w kimś córkę, to jest źle.

Chore według mnie jest właśnie to, gdy podtatusiały facet nagle na widok młodej panienki kretynieje (w swoim odczuciu młodnieje) i w tej panience widzi panienkę dla siebie. To naprawdę to jest chore.

Chore jest to, z czym zetknąłem się w tym blogowym światku – te wszystkie związki młodych dziewczyn z księżmi. Te dziewczyny wmawiają sobie, że są w nich zakochane tak, jak w facetach – to się czasami zdarza i bardzo wysoko cenię dojrzałość tych dziewczyn, które potrafią dostrzec piękno i wartość takiej miłości, ale jednocześnie nie przekraczają pewnych granic – ta miłość je ubogaca, choć to trudna miłość i wymagająca wielu wyrzeczeń. Jednak w większości przypadków te dziewczyny tak naprawdę szukają ojców. Szukają ojców, bo od swoich prawdziwych nie zaznały nigdy miłości. Ilu jest takich księży, którzy z tej sytuacji korzystają, by się poczuć samcami (na pewno drobny ułamek, ale jednak stanowczo to za dużo)! To jest dopiero chore!

W tych dziewczynach rozpala się żar miłości, bo są spragnione miłości, ale tę miłość całkiem niesłusznie kojarzą z miłością erotyczną. Takie skojarzenia narzuca im współczesna kultura – ale właśnie to jest chore! Pragną ciepła, pragną ochrony przed światem, pragną akceptacji, może nawet potwierdzenia swojej kobiecości, jeśli nie przeżyły tego wcześniej, ba – sądzę, że nawet chcą, by on je najnormalniej w świecie przytulił. Ale czy dokładanie do tego Erosa to nie jest przypadkiem przejaw współczesnej kultury? Takich pragnień, jak sądzę, nie ma (jak sądzę, nie ma nawet pragnienia pocałunku w czółko, choć to do tego modelu pasuje), ale wzorce kulturowe nie przewidują niczego innego w takim przypadku, jak miłość erotyczna i poprzez wzorce kulturowe następuje rozbudzenie oczekiwań, których pierwotnie w ogóle nie było.

I to jest chore.

czwartek, 15 listopada 2007

Depresja?

Przyznaję, że niewiele wiem o depresji (choć ostatnio to modny temat); wydaje mi się jednak, że w jej przypadku nie da się wskazać jakiejś przyczyny – przychodzi nie wiadomo kiedy i nie wiadomo skąd.. A to nie jest ten przypadek. Pytasz o moje sukcesy, ale z tym jest podobnie, jak z moim pisaniem – jest tak, jak napisała Pierwsza Osoba Z Listy, że to tylko mnie się wydaje, że to moje pisanie ma jakąkolwiek wartość, że jakoś nikt inny tak o moim pisaniu nie myśli. Wspomniałem np. że wielką satysfakcję mam ze swoich szkoleń – ale to jest jedynie moja prywatna satysfakcja; spotykam się raczej z pretensjami, że ludzie po przeszkoleniu nie wiedzą tego, tamtego i czegoś jeszcze – Jak ty ich szkolisz?! Spytaj mojej żony o jakiś mój sukces – nie wymieni ani jednego w ciągu 25 lat małżeństwa. Jeśli miałbym pisać o swoich sukcesach, to musiałbym sięgać do czasów harcerskich, ale musisz przyznać, że byłoby to śmieszne. Najnowsze sukcesy „potwierdzone” pochodzą sprzed kilkunastu lat (takie jak przyjazd Michelle’a Quista do Polski, ale i to łatwo odrzucić, że jedynie schlebiam sobie, że to ze względu na mnie – dopiero trzeba by było spytać o to ks. Malackiego, jak to było naprawdę – sam przecież pewności nie mam) – ale to też zbyt odległe, by do tego wracać.

W końcu to moje blogowanie w takim wymiarze najbliższym ciału dopiero zaczynało przywracać mi wiarę w siebie – spojrzenie na siebie, jako na nieudacznika, ukształtowało się przez 25 lat małżeństwa i jedyne, co z tym mogłem zrobić, to polubić siebie takiego, jakim jestem (i proszę mi wierzyć, gdy piszę o sobie, jako o nieudaczniku, ani nie oczekuję zaprzeczeń, ani pocieszeń, ani litowania się nade mną – po prostu wbrew panującej w pewnych kręgach opinii o mnie, nie jestem zadufany w sobie i nie wstydzę się przyznać do tego, że takim nieudacznikiem jestem). Mało, nauczyłem się z tym żyć – w końcu przez wiele lat utrzymywałem rodzinę tylko ze swojej pensji i wcale nie wegetowaliśmy – potrafię normalnie funkcjonować w życiu; gdybym nie potrafiłbym z tym żyć, to by mi się to nie udawało (no ale to opinia niepotwierdzona).

Problem ze mną zaczyna się dopiero wtedy, gdy nie jestem traktowany, jak człowiek – niewątpliwie wtedy pojawia się we mnie całe mnóstwo reakcji neurotycznych (łącznie z tym czekaniem na śmierć) przez które ranię i siebie i innych.

No ale Bóg mnie kocha i zawsze ma dla mnie jakieś pomysły…


[Ten tekst napisałem w jednym z komentarzy]

niedziela, 11 listopada 2007

(7)

Ponieważ w następnej notce tego cyklu nie ma nic o Pannie W Jednym Kolorze, to ją mogę jeszcze opublikować:


7.


 


To, że nie jestem facetem, sprawia i to, że nie sprawdzam się w roli męża i to, że nie sprawdzam się w roli ojca i to, że nie jestem szanowany w pracy (Tu może sytuacja jest trochę bardziej skomplikowana – gdy przyszedłem do pracy mój bezpośredni przełożony czuł się zagrożony, mimo, że nie dawałem żadnego powodu do tego; czuł się tak zagrożony, że w pewnym momencie rozpętał wielką aferę zwalając swoją winę na mnie. I taka opinia już się za mną ciągnęła. Później odszedł, ja przejąłem jego obowiązki i swoją pracą pokazałem, że ta opinia była krzywdząca. Jednak już nikt tego nie zauważył. Przez kilka lat firma żyła głównie z mojej pracy – całkiem dosłownie – i był to moment, w którym gdybym byłbym chłopem, potrafiłbym zbudować swoją pozycję. Tymczasem nie jestem i już kilka razy od swoich kolegów usłyszałem, że jestem już za stary na to, bym mógł stawiać jakieś warunki. I to jest prawda – firma się rozrosła, teraz żyje nade wszystko z pracy innych, a mnie, człowieka sporo starszego od szefów, spokojnie można zastąpić kimś młodszym (teraz nie jestem czynnym programistą, lecz zajmuję się szkoleniem nowych pracowników z technologii oprogramowania)). Nie ma w moim życiu ani jednej dziedziny, w której bym się sprawdził i jak widać, nade wszystko z tego powodu, że nie jestem chłopem.


Nie mam przy tym żadnych znajomych, z którymi miałbym jakikolwiek kontakt (pomijając kontakty w pracy) – tak więc o innych rolach w ogóle nie mogę mówić (nigdzie nie bywam, ani nikt nie bywa u mnie; nawet imienin nie obchodzę odkąd nie żyją moi rodzice i mój brat). Mam tylko jednego przyjaciela, z którym kontakt zasadniczo jest tylko raz do roku na jego urodziny. To była typowa przyjaźń męska oparta o działanie – odkąd tego wspólnego działania nie ma, to i kontakty są sporadyczne. W tym roku zresztą zobaczył mnie na jakiejś imprezie plenerowej, zaprosił na zaplecze, ale pierwszy raz w życiu przedstawił nie jako przyjaciela, lecz znajomego – a więc i ta przyjaźń się kończy.


Nie sprawdzam się również, jako robotnik budowlany – wkładam dużo pracy w budowę, ale i tak efekty są mizerne, bo przecież cały czas uczę się tej roboty i popełniam wiele błędów, nie mówiąc już o tym, że strasznie wolno idzie mi ta robota.


Jedyne, co wydawało mi się, że robię dobrze, to moje pisanie. Tak, jak ostatnio często powtarzałem, wydawało mi się, że to jest ten jedyny talent, jakim Bóg mnie obdarzył (oczywiście jak zwykle podkreślam, że chodziło mi o znaczenie ewangeliczne, a nie to potoczne). Innymi słowy wiara w to, że swoim pisaniem coś innym daję, że na coś się przydaję (przy całej świadomości znikomej wagi takiego dawania, o czym przypominałem na wstępie tego cyklu), dawała mi siłę, by podejmować się tego, co tak czy inaczej zrobić muszę.


Człowiek musi widzieć w sobie coś pozytywnego, by mieć chęć do życia – nie może być takim całkowitym nieudacznikiem we wszystkim. Jak już jest nieudacznikiem we wszystkim, to nawet  nie ma siły na to, by się zmieniać (dziewczyny pamiętajcie o tym w swoich związkach – jak już wykażecie chłopakowi/mężowi, że jest kompletnie do niczego, to owszem już od was nie odejdzie, ale będziecie miały koło siebie kukiełkę, z której nie będziecie zadowolone; jeśli chcecie, by się zmienił, to pokazujcie, co wg was jest nie tak i pomagajcie w tej zmianie, ale nie niszczcie poczucia własnej wartości; jeśli zniszczycie, to będą tylko dwie możliwości – albo on odrzuci wszystko, co powiecie, a to po to, by odzyskać wiarę w siebie, albo przyjmie, ale już nigdy się nie zmieni).


 


czwartek, 8 listopada 2007

(6)

W tym cyklu było napisanych 10 odcinków i temat 11-go; przedstawię już tylko jeden. Ponieważ opuszczam dwa odcinki, to przytoczę końcówkę odcinka poprzedzającego


„…i stąd ta odpowiedź A powinnam?”.


6.


 


Zrobiło mi się smutno, gdy usłyszałem tę odpowiedź, a gdy po kilku dniach przeczytałem listę osób ważnych w jej blogowym świecie, na której owszem byłem, ale na dość odległym miejscu, to już wiedziałem, że za dużo sobie nawyobrażałem. Bardzo pragnąłem takiego kontaktu, więc swoje wyobrażenia zacząłem brać za rzeczywistość. Później od Osoby Pierwszej Na Liście dowiedziałem się, że ten tata, to był zwykły, nic nieznaczący komplement i że żadna więź się między nami nigdy nie zaczęła nawet nawiązywać.


Było mi smutno, ale to rozumiałem – przecież od przeszło dwudziestu lat próbowałem wyjść do ludzi i dobrze wiem, że to jest już niewykonalne. Znowu przypomnę to, co pisałem w „Listach..” (a więc 20 lat temu):


A może się okazać, że nawiązanie nowych znajomości będzie już nierealne. Nawet nie dlatego, byś była taka fatalna, ale po prostu dlatego, że musiałabyś się   czymś zdecydowanie wyróżniać, by wejść w układ jakiś zastanych przyjaźni.


Skoro tak to wyglądało wtedy, gdy jeszcze byłem młody, to co dopiero dziś?! Mało – te dwadzieścia lat dało mi inne spojrzenie na siebie. Wtedy czułem się pokrzywdzony tym, że żona wybiera innego; dziś ją rozumiem. Żona jest wspaniałą kobietą i zasługuje na kogoś równie wspaniałego. Pamiętajcie dziewczyny, nie liczcie na to, że uda wam się zmienić męża (szczególnie, gdy dotyczy to tak podstawowych rzeczy jak to, czy jest chłopem, czy nie) – moja żona podejmując decyzję o małżeństwie, była pewna, że mnie zmieni (ostatnio kilka razy mi to powtarzała; teraz jest rozgoryczona, że się nie dałem zmienić, jak to określa); czy można się dziwić, że później pokochała innego? Facet nade wszystko musi by facetem – jak nie jest, nie liczcie na to, że się stanie.  Chłoptaś, który pisze ładne piosenki i ładnie śpiewa przy gitarze, jest fajny, ale nie w roli męża (zresztą od 25 lat nie piszę i nie śpiewam). Mąż musi umieć zarabiać pieniądze i walczyć o swoje (pracować w firmie od 12 lat i nie dostać choćby jednej podwyżki prawdziwemu facetowi się nie zdarza), mąż musi budzić szacunek swoich przełożonych (a nie zastanawiać się, kiedy firma się go pozbędzie), musi umieć kierować ekipami na budowie (a nie robić samemu – na dodatek knocić robotę) i nie może tłumaczyć się, że nie ma na to pieniędzy, bo jak tak mało zarabia, to jest to jego wina; sam musi umieć wzbudzać autorytet u syna – gdyby był chłopem, nie miałby z tym problemu; musi elegancko wyglądać, a nie, jak kloszard tak, że turyści wpychają mu napiwek w wysokości 1$ za doprowadzenie do restauracji (oczywiście nie przyjąłem, ale wepchnęli później mojej córce) – nie może dawać się pomiatać każdemu i przy każdej okazji. A jak już się odzywa, to niech się odzywa tak, by można go było zrozumieć (a nie tak, by za każdym razem trzeba było mu przerywać, bo i tak niczego nie da się zrozumieć).


I pamiętajcie jeszcze jedno – FACETOWI, KTÓRY JEST FACETEM, ŁATWO JEST WYBACZYĆ WIELE; FACETOWI, KTÓRY NIE JEST FACETEM, NIE WYBACZA SIĘ NIGDY.


poniedziałek, 5 listopada 2007

(3)

Tak się cieszyłem z przerwania tego cyklu, ale niestety moja radość okazała się być przedwczesna. Jedyny skutek tego anonimu będzie w końcu taki, że będę musiał kontynuować cykl – choćby po to, by opowiedzieć tę historię do końca, by na wierzchu nie pozostały te wszystkie ohydne sugestie, że szukałem jakiejś panienki do łóżka. Po pierwsze bo to jest obraźliwe dla Panny W Jednym Kolorze, a po drugie, bo to po prostu nieprawda. Prawda się zawsze wybroni, no ale po to, by mogła się bronić, musi być opowiedziana. Chciałem to jakoś skonsultować z Panną W Jednym Kolorze, dowiedzieć się, jak to wszystko wygląda od jej strony, ale nie odpowiada na maile (mało – zdaje się, że zlikwidowała swoje konto, a żadnych innych namiarów na nią nie znam; kiedyś usilnie mnie namawiała na GG, ale się nie dałem i teraz żałuję) i wygląda na to, że decyzję będę musiał podjąć sam. No to opowiadam:


3.


 


To właśnie od niej były te słowa, których ujawnienie później ją tak zraniło „nie wiem czy powinnam Ci to pisać… ale chciałabym mieć takiego tatę jak Ty…”. Bała się trochę tych słów, bo poprzez nie podkreślała mój wiek, a nie wiedziała, jak ja to przyjmę; tymczasem sprawiła mi tym wyznaniem największą radość, bo zobaczyła we mnie tego, którego chciałem, by we mnie widziała.


Zabrzmi to może paradoksalnie, ale to dzięki niej uczyłem się być ojcem i co ważne, zaczynałem wierzyć, że mogę nim być (także w stosunku do niej, ale nade wszystko w stosunku do rzeczywistych dzieci).


Przychodziło mi to łatwiej, niż w przypadku realnego syna, bo to ona mnie wybrała (a syn został na mnie skazany) – to raz, a dwa: mój syn musiał mnie odrzucić ze względu na identyfikację z własną płcią – Panna W Jednym Kolorze swoją kobiecość już dawno zbudowała i dla niej to, jakim jestem mężczyzną, nie miało absolutnie żadnego znaczenia.


Dla syna ojciec jest wzorcem bycia mężczyzną; gdy prawdziwy ojciec nie jest mężczyzną, to syn nie ma innego wyjścia, musi ojca odrzucić – inaczej sam nigdy mężczyzną by się nie stał. Córka z kolei w relacji ze swoim tatą buduje swoją własną kobiecość; odbywa się to jednak w wieku mojej prawdziwej córki – to dla mojej córki jestem ważny jako mężczyzna i choć nim nie jestem, to może mimo wszystko jakoś tę rolę wypełnię (w każdym razie w realu jest to najważniejsze zadanie, jakie mam do wypełnienia).


Te dwie rzeczy – to, że to ona mnie wybrała oraz to, że dla niej nie miało znaczenia, czy ja jestem chłopem, czy nie, składały się na to, że to właśnie dzięki Pannie W Jednym Kolorze miałem szansę nauczyć się roli ojca.


 


(Na wszelki wypadek, żeby nikt nie miał najmniejszych wątpliwości – to nie był obowiązek Panny W Jednym Kolorze pomóc mi w tej nauce; to była jedynie szansa, jaką wydawało mi się, że mam; szansa, której nie umiałem wykorzystać, a wina za to, że tego nie wykorzystałem, leży jedynie i wyłącznie po mojej stronie.


I druga uwaga – to co prawda jest bardzo wyraźnie powiedziane w dalszym tekście, ale podkreślam już teraz, by nie było żadnych nieporozumień – te słowa, które cytowałem na wstępie, były jedynie i wyłącznie zwykłym komplementem; ja tu opowiadam po prostu, jakich to marzeń sobie nie namarzyłem)


 


 


wtorek, 30 października 2007

Dzisiaj

Dzisiaj było mi dziwnie radośnie; będąc w pracy poczułem się taki ukochany przez Pana i taki pełen chęci do życia, taki pełen siły, że wracając do domu postanowiłem zawiesić ten cykl (i to mimo, iż miałem już w napisane 10 odcinków). Pierwsze, co zrobiłem po powrocie, to wysłałem maila do Panny W Jednym Kolorze, że przerywam ten cykl i przesłałem jej to wszystko, z publikacji czego zrezygnowałem (wcześniej przed publikacją przesłałem pierwszy odcinek, w którym się pojawiała, czyli 2). A – dodałem jeszcze, że wydaje mi się, że widziałem ją w telewizji! (w sumie ze dwa zdania).

I będąc cały czas w tak radosnym nastroju, zacząłem oglądać „M, jak miłość”.

Serial się skończył, włączam laptopa, a tam czeka już na mnie mail. Radość trwa nadal.

Niestety nie na długo – mail był tak dla mnie nieprzyjemny, z takimi przeinaczeniami tekstu, z takimi insynuacjami, że cała radość prysła.

W chwilę po tym przyszedł mail z anonimowego konta następującej treści:

Jeśli nie przestaniesz pisać o tej dziewczynie
jeśli dalej będziesz ją nękał, pisał o niej i do niej
 to na blogach – dużo popularniejszych od twojego
znajdzie się taka notka:
Żonaty  człowiek
Ojciec dzieciom
Niestety mało zainteresowany rodziną
Za to bardzo młodymi dziewczynami
dziewczynami, które mają problemy
Twierdzi, że chce pokazać im drogę do Boga,
chce pomóc poukładać priorytety w życiu
Zyskuje ich zaufanie, okazuje troskę
Niestety, gdy dziewczyna zaczyna zauważać,
że nie takiej znajomości chciała
i chce zerwać wszelki kontakt
Ten nęka ją notkami, mailami
W końcu wyznaje, w jednej z notek
swoją chorą miłość
Dziewczyny uważajcie
na podstarzałych facetów w necie
Uważajcie na starych zgrzybiałych starców
A jeśli szukacie podstarzałego gościa
który będzie budował poczucie własnej wartości
waszym kosztem, będzie was nękał, śledził
i nie zrozumie słów nie chcę cię znać -
To zapraszam na ten blog serdecznie:
//listy-o-milosci-ps.blog.onet.pl/

Tak więc niestety radosnych notek nadal nie będzie – będę musiał wrócić do publikacji tego cyklu, bo na nic innego znowu mnie nie stać.



PS: A Autorowi anonimu dedykuję jeszcze swoje zdjęcie z notki Lustro.

poniedziałek, 29 października 2007

(2)

2.


 


Wśród osób, które korzystały z moich myśli, była pewna osoba, którą nazwijmy Panną W Jednym Kolorze. Panna W Jednym Kolorze nie tylko że odwiedzała mnie regularnie na moim blogu i regularnie się wpisywała, to dodatkowo poprzez korespondencję mailową radziła się w różnych sprawach swojego życia. Nigdy z moich rad nie korzystała (a w każdym razie nie przypominam sobie, by skorzystała z którejkolwiek), ale mnie cieszyło, że chce znać moje zdanie. To mi wystarczało, by czuć się bardziej potrzebnym. Samo prowadzenie bloga przywracało mi wiarę w to, że mam co dawać, ale ta regularna korespondencja jeszcze bardziej, bo zaczynała dotykać życia. I to nieważne, że z tych rad nie korzystała – oczywiście cieszyłbym się, gdyby było inaczej, ale przecież miłość istnieje tylko w wolności, a ja pokochałem ją jak córkę (choć oczywiście nic takiego jej nie mówiłem). Traktowałem, jakby była moją córką. Bardzo dyskretnie, z daleka, zawsze czekając na jej ruch. Nigdy nie czyniłem wyrzutów, że nie korzysta z moich rad, niczego jej nie narzucałem, choć z drugiej strony czasami powracałem do pewnych pomysłów (np. od czasu do czasu namawiałem ją, by zaczęła odwiedzać duszpasterstwo akademickie wybierając jakieś zajęcia, które by ją interesowały – Panna W Jednym Kolorze tęskniła za Bogiem, ale jednocześnie nie wyobrażała sobie, by mogła pójść do kościoła; nie namawiałem jej do tego; chciałem jedynie, by wśród ludzi znanych w realu pojawili się również ludzie wierzący, by zobaczyła, że również jej rówieśnicy wierzą w Boga, by zobaczyła wreszcie, że jej wyobrażenia o KK są wspomnieniami małej dziewczynki zdeformowanymi na dodatek przez późniejsze wydarzenia z jej życia (nie piszę dokładniej – wolę pozostać na poziomie ogólników; nie będę też ujawniać tu czegokolwiek, czego nie byłoby na blogach)).


 


 


 


 


 


 


 


 


 


 


sobota, 27 października 2007

(1)

Po kompletnej porażce poprzedniego cyklu, nie spodziewajcie się już po mnie niczego. Nie mam co dawać. Kiedyś prowadząc pewne zajęcia harcerskie usłyszałem, że po dwudziestce żyje się już tylko wspomnieniami; teraz wiem, że wspomnieniami zaczyna się żyć, gdy nie ma się już nic do dania. A to, kiedy przestaje się mieć, to różnie bywa (no ale umówmy się, że dwudziestolatków ten problem jednak nie dotyczy). Innymi słowy na moim blogu nie będzie już dziś, a jedynie wczoraj; będę pisać tylko po to, by nie zwariować. Już wiem, że nikogo nie doprowadzę do Boga, nikomu nie pomogę w jego nauce miłości – dziś to nie jest możliwe (mam jednak nadzieję, że „Listom..” to się udawało). Ale mimo wszystko może to pisanie będzie miało jakiś sens również dla was? – przynajmniej, jako przestroga.

 


1.


List 13 zaczynał się tak:

Opisałem wszystko, co we mnie ładne (a w każdym razie co ja uważam za ładne). Nie wiem, czy tobie było to potrzebne. Być   może   nie.   Być   może   nazywasz  mnie   teraz   dewotem. Trudno.   Zdarza   się       w   najlepszej   rodzinie   (z   francuskim   i fortepianem). Ale to nieważne. Najbardziej boję   się, że to moje pisanie  zamiast  ciebie przybliżać do Boga, mogło od Niego oddalać. Bo to nie wystarczy pisać nabożne listy o miłości, by nieść ze sobą miłość i Boga.

Nadal pragnę   dawać siebie, ale już nie mam co dawać. Bo tylko ta moja wiara, być może naiwna, ale szczera, autentyczna i   nie   wyczytana   z   książek,   a   tylko   później   potwierdzona lekturami, i to moje spojrzenie na miłość, tak ściśle związane z Bogiem,   tylko   to  jest   we  mnie   ładne.  Reszta  jest   szara   i nieciekawa.

Dokładnie ta sama myśl zawarta jest w tym stwierdzeniu, że to moje pisanie o Bogu i miłości, jakie było tu na blogu, to jedyny talent (w znaczeniu ewangelicznym, bo nie w potocznym), jakim Bóg mnie obdarzył – póki w to wierzyłem, często to zdanie powtarzałem.

Dalej pisałem:

I  nie   przeceniam   tego,   co   ci   dałem.   Bo   teoria   może troszeczkę      pomóc,   ale   miłości   człowiek   uczy   się        samym życiem. I każdy chłop, który jest   chłopem,  choćby był tylko efemerydą w  twoim  życiu,  dał  ci więcej, niż ja  tym  swoim pisaniem. Rzecz nie w tym, by ładnie pisać o miłości, lecz by ładnie kochać.

Innymi słowy nigdy nie mówiłem Patrzcie, jaki jestem genialny; ile ode mnie dostajecie. Jedyne, co mówiłem, to Pomagam wam zrozumieć życie, pomagam ustawić wasze myśli we właściwym porządku. To nie jest zbyt dużo, bo realni ludzie, którzy pojawiają się w waszym życiu, dają wam znacznie więcej, niż ja swoim pisaniem, ale bierzcie – chcę przynajmniej na tyle być przydatny.

Dużo nie dawałem; wierzyłem jednak, że przynajmniej te trochę. I zaczęło mi się wydawać, że rzeczywiście jest kilka osób, którym te moje myśli się przydają; zacząłem odzyskiwać wiarę w to, że mam co dawać (ostatnio mocno nadszarpniętą). Zakładając przed rokiem bloga, tej wiary nie miałem – sięgnąłem do tekstu sprzed dwudziestu lat! Wydawało mi się później, że Pan tak wszystkim pokierował m.in. po to, bym odzyskał wiarę w to, że mam co dawać (a nie tylko ze względu na sam tekst – gdyby chodziło o sam tekst, to mógł pokierować adresatką „Listów..”; zanim założyłem bloga przez co najmniej rok szukałem, czy „Listów..” nie ma w sieci).








środa, 24 października 2007

Podsumowanie

To już zaczyna być nudne.. ile można się rozwodzić na temat lęków?
Możesz napisać coś lżejszego i bardziej radosnego?

Jeśli coś takiego mówi mi jedna z najstarszych stażem moich czytelniczek (porównywalny staż ma chyba tylko ~a), na dodatek nie byle kto – studentka polonistyki na UJ i filozofii na UŚl (a więc osoba nawykła do trudnych tekstów) – ba, osoba, od której wszystko się zaczęło, to jak ja miałbym taki głos zlekceważyć!

Mam nadzieję, że dla wszystkich jest absolutnie jasne, że intencją Angeliki było jedynie to, by następna notka nie była już o lękach (Angelika nie ma już tyle czasu, co dawniej i już nie czyta tak dokładnie tego, co piszę i zapewne nawet nie wiedziała, iż to jest cały cykl już napisanych notek).

Zwróćcie jednak uwagę, że zanim odezwała się Angelika, sam napisałem, że ten cykl stał się gwoździem do trumny mojego bloga. Nie myślałem co prawda wtedy o żadnych radykalnych krokach, ale czułem jednak wyraźnie, że ten cykl wypłoszy moich najwierniejszych czytelników.

Po tym, co napisała Angelika, miałem dwie możliwości – albo przerwać cykl i zacząć kombinować, jak można by było dostosować bloga do oczekiwań czytelników (i takie były intencje Angeliki), albo zrobić to, co zrobiłem – uznać to, co już dawno mówiła Asia, że to tylko mnie się wydaje, że potrafię pisać o ważnych rzeczach w sposób prosty i ujmujący istotę rzeczy, bo wcale tego nie potrafię.

Tego, że nie przerwałem, proszę nie odbierać, jako lekceważenie – mnie po prostu nie stać na to, by pisać inaczej. Piszę tak, jak potrafię. Tak, jak napisałem Angelice – są tacy, którzy poprzez pisanie kreują siebie; moje pisanie jest takie, jaki ja jestem. Mając tyle lat, co mam, już się nie zmienię, a więc i moje pisanie się nie zmieni. Do tego tekstu się przyłożyłem (choćby przez to, że nie pisałem go na bieżąco), a więc nie mogę zwalić na jakąś chwilową niedyspozycję, lub coś takiego.

Jest ewidentne, że ten cykl to porażka. A więc jest również ewidentne, że Asia ma rację – tego też nie potrafię. Niczego nie potrafię (tego, że innych rzeczy nie potrafię, wiedziałem od dawna; pozostawało tylko to pisanie). Ale bloga nie zamykam – nie spodziewajcie się na nim niczego ważnego (a więc to odesłanie do Asi jest cały czas aktualne) – będzie jeszcze bardziej nudny, niż był, ale będzie (tylko nie wiem, kiedy znowu coś napiszę). I dziękuję wszystkim tym, którzy mimo wszystko chcą tu jeszcze zaglądać, a już tym, którzy napisali coś ciepłego, to w ogóle!

niedziela, 21 października 2007

Lęki (7)

Skoro już wiemy, że poprzez nasze lęki szatan ma do nas dostęp – mało, że poprzez nie może nas zniewolić, wpędzając w jakieś uzależnienie (żeby jednak nie wyszło, że to się dzieje poza nami, że my nie jesteśmy za to odpowiedzialni – jesteśmy, bo to my sami wybieramy to, co szatan nam podsunie; tylko osoby już opętane czynią to, co chce szatan wbrew swojej woli; nawet osoby uzależnione nie są jeszcze we władaniu szatana – same swoją wolą nie są w stanie wyjść z nałogu, ale to jeszcze nie oznacza, że są opętane przez szatana) oraz wiemy, w jaki sposób możemy odróżnić, czy coś jest lękiem, czy całkiem racjonalną obawą, to warto się jeszcze zastanowić, czy przy tej świadomości nie da się tych lęków wykorzystać pozytywnie?


Uważny czytelnik zapewne zauważył, że gdy pisałem o swoim największym lęku i momencie jego ujawnienia, to tak naprawdę musiał tam być jeszcze jeden lęk – obiektywnie patrząc fakt, że przez dobę nikt się nie wpisał, nie oznacza jeszcze że nikt nie wszedł na bloga i już nigdy nie wejdzie. Tymczasem ja jakieś chwilowe zawirowania traktuję jako fakt dotyczący tego i wszystkich następnych dni – zaczynam wszystko generalizować. To też jest lęk.


Skąd on się bierze?


Oczywiście z mojego życia – począwszy od pierwszej mojej wielkiej miłości, która po pół roku naszego związku zaczęła się oglądać za innymi; formalnie zerwałem ja, ale dopiero po tym, jak zobaczyłem ją, całującą się z innym. Pierwsze pół roku było wspaniałe, ale przez następne czułem, że coś jest nie tak; jednak dopiero musiałem zobaczyć sam na własne oczy, by dopuścić do siebie myśl, że tak naprawdę nie jesteśmy już razem (nb. druga moja wielka miłość była jeszcze dziwniejsza – raz się pocałowaliśmy i tyle było tego związku; następny mój związek, to już z żoną – tak więc pod tym względem mój życiorys nie jest zbyt bogaty, by nie powiedzieć, że jak na dzisiejsze czasy wyjątkowo ubogi).


Innymi słowy nauczyłem się nie lekceważyć takich drobnych przejawów odtrącenia i odnajdując je, traktuję odtrącenie jako fakt (tu fakt nie wpisania się przez dobę, jako niechybną zapowiedź tego, że już nigdy nikt się nie wpisze i w ogóle nie przyjdzie). Jest to klasyczny lęk; racjonalne myślenie nie pozwala na wysnuwanie takich wniosków – tymczasem ja tak się boję że znowu zobaczę swoją dziewczynę całującą się z innym, że  wolę to uprzedzić – przyjmuję fakty zanim one powstaną. Ale dzięki temu, gdy w końcu przychodzą, nie są one dla mnie zaskoczeniem – jakże łatwo dzięki temu nie być zaborczym! Zaborczość przeczy miłości, a przecież ja chcę nauczyć się kochać. Ta lekcja przychodzi mi wyjątkowo łatwo. Mam czas na to, by oswoić się z myślą, że ktoś wybrał kogoś innego (całkowite zerwanie znajomości jest oceniające i przeciw temu każdy będzie się buntował, ale wybór kogoś innego, nie – oceniające jest jedynie dla kogoś, kto jest zadufany w sobie, a ja wiem, że są ludzie ciekawsi ode mnie, bardziej wartościowi, więc nie dziwi mnie, że ktoś wybiera kogoś innego; ponieważ nie dziwi, to łatwo mi ten wybór uszanować).


Nie polecam wam takiego podejścia (chodzi mi oczywiście o to uznawanie faktów, zanim one powstaną), bo przed wami jeszcze całe życie i wam nie wolno się z niego wycofywać. Ale w moim przypadku, to coś zupełnie innego. Jestem już w takim wieku, w którym można liczyć jedynie na zawieranie powierzchownych znajomości – role przyjaciół są już dawno obsadzone, a nawet jeśli nie, to przecież nie z kimś tak starym, jak ja; marzyła mi się co prawda rola ojca – tu mój wiek nie jest przeszkodą, a wręcz przeciwnie – pomaga i nawet przez moment wydawało mi się, że coś takiego się rodzi, choć wcale o to nie zabiegałem. No ale teraz już wiem, że tylko mi się wydawało i że w ogóle jest to nierealne. No ale dzięki temu, że wyczuwając lęk, uprzedzam fakty, nie było we mnie ani krztyny zaborczości (nie ustrzegłem się innych błędów, przez co i tak zostałem całkowicie skreślony, jako człowiek, a na przebaczenie nie mam żadnych szans, ale przynajmniej nie dołożyłem do tego wszystkiego, za co podpadłem, jeszcze zaborczości).


Nie wiem, czy to dobry przykład, wszak jestem jednym wielkim nieudacznikiem (i zapewne takie postępowanie do tego nieudacznictwa się przyczynia), a jedyny jasny promyk we mnie, to to moje pisanie – to jedyny dar, jakim Bóg mnie obdarzył (choć i co do tego wiele osób ma wątpliwości – jestem wręcz uważany za zadufanego w sobie, bo wg tych osób to tylko ja sam myślę pozytywnie o swoim pisaniu, a nikt poza mną nie uważa go za wartościowe – zwracano mi wręcz uwagę, że jakoś nikt tego nie chwali – a robiła to osoba, do której mam zaufanie, która bynajmniej nie czeka tylko na okazję, by mi dokopać; jej zdanie na pewno wynika z troski o mnie, z życzliwości, z miłości do wszystkich ludzi (i której notki na jej blogu są często chwalone przez innych, a więc ma prawo zwracać mi na to uwagę); co prawda akurat ostatnio nie odpowiadała na moje maile, które wysyłałem z kolei z troski o inną osobę, no ale to zapewne wynika z jej oceny wartości tego, co piszę – po prostu szkoda jej na to czasu, a nie z braku życzliwości, bo to prawdziwa chrześcijanka, szczerze oddana Chrystusowi – prawdziwie, a nie w sposób udawany) – może więc to nie jest dobry przykład pozytywnego wykorzystywania swoich lęków. Ale wierzę, że lęki można wykorzystać pozytywnie.


A czy wy potraficie wykorzystać jakoś swoje lęki? Czy w ogóle wierzycie w to, że można je wykorzystać pozytywnie? A może nie ma na to żadnych szans – zawsze będą jedynie furtką dla szatana?


 


 


 


 


 


 


 


(Dopisek z 19.10.2007):


Po komentarzu Angeliki do poprzedniej notki uznałem w końcu, że Asia ma rację, że to moje pisanie jest nic niewarte. Może powinienem był zmienić tę notkę (w tym miejscu, w którym pisałem jedyny jasny promyk we mnie..), ale w końcu pozostawię ją taką, jaką napisałem; w zamian za to dopiszę to, co teraz. Tym, którzy jeszcze tu zaglądają, a szukają wartościowych tekstów o Bogu, którzy chcieliby rozwijać swoją wiarę, jedyne, co mogę zaproponować, to właśnie odwiedzać Asię. Może kogoś zdziwi, że katolik proponuje innym bloga protestantki, ale po prostu uważam, że to najlepszy blog religijny –

//westchnienie-do-nieba.blog.onet.pl/

 (Asia nie życzy sobie, bym się u niej wpisywał, więc nigdy nie znajdziecie tam moich komentarzy, ale to tylko z tego powodu ich tam nie ma – piszę to wyraźnie, by nie było, że jakieś żarty sobie stroję, że niby odsyłam, a sam tam nie bywam – bywam, ale prośby Asi nie uszanowałem tylko raz, gdy w moim przekonaniu przesadziła w osądzie mojej osoby).



Acha, jeszcze jedno. Chcę jedną rzecz bardzo wyraźnie podkreślić – nie idę wieszać sobie kamienia u szyi. Nie uważam wcale, bym się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie  - tym razem moje zamykanie bloga to nie jest reakcja lękowa. Utraciłem jedynie wiarę w to, że mam co dawać – skoro tyle osób przekreśliło mnie całkowicie, jako człowieka, a tyle innych zanudziło się przy moich tekstach, to pora przestać udawać (przed samym sobą rzecz jasna), że mam jeszcze co dawać (zarówno konkretnym ludziom, jak i swoim pisaniem). Może kiedyś miałem, ale teraz nie (może kiedyś, a więc pozostawiam sobie nadzieję na prywatny użytek, że może niecałe moje życie jest stracone, a jedynie mój czas już minął). I nie kasuję blogów – Listów, bo pozostawiam w sobie tę nadzieję, że może wtedy jeszcze miałem co dawać, a tego, bo choć nic niewart, to nikomu nie szkodzi (i być może nawet od czasu do czasu coś na nim napiszę – ale już tylko po to, by się wygadać; każdy od czasu do czasu gdzieś się musi wygadać, choćby tylko po to, by mieć siłę wstać rano z łóżka; a może tego wstawania nie będzie już za dużo?)



 


(Dopisek z 22.10.2007 1:50)


Właśnie wszedłem na swojego bloga i zobaczyłem, że połowa tego dopisku była carna na czarnym. Może powinienem był przy okazji wykreślić ostatnie zdanie? Wykreślam (czyli mam na tyle rozsądku, by wiedzieć, że to nie jest dobry pomysł, by o to prosić), ale jednocześnie com napisał, napisałem.


 


 


 


 


 


 


 


czwartek, 18 października 2007

Lęki (6)

No to już mamy dwa elementy przez które szatan ma do nas dostęp – pierwszy to zranienia, a drugi lęki.

Pisałem już kiedyś:

To właśnie nade wszystko nasze zranienia powodują, że szatan ma do nas łatwy dostęp; jeśli kogoś ranimy, to od samego bólu tych ran groźniejsze jest to, że sprawiamy, iż ten ktoś staje się bardziej podatny na podszepty szatana.

Pisałem również:

Najlepiej jest rany uleczyć. Rany uleczyć może tylko osoba zraniona (inni mogą jej w tym pomagać, ale uleczyć może tylko ona) – jedyny sposób na to, by uleczyć rany, to przebaczyć temu, kto zranił (przypomnę tylko z wcześniejszej swojej notki, że w tym przebaczeniu decydujące jest oddzielenie czynu od osoby). Dlaczego to takie ważne? Bo jeśli przebaczymy osobie (pozostawiając jedynie osąd czynu), to możemy odbudować obraz świata. Możemy przywrócić w tym obrazie wszystko to, co wniosła ta osoba.

A co z lękami?

Nie jestem psychologiem, a tym bardziej psychoterapeutą i nie poznałem psychoterapii od drugiej strony – nigdy w niej nie uczestniczyłem, przypuszczam jednak, że najważniejsze jest samo uświadomienie sobie posiadania tych lęków.

Dlaczego to takie ważne?

Bo lęki oswojone nie są już tak groźne, nie wpadniemy od razu w panikę, gdy tylko się pojawią. Mogę się tu odwołać do swojego lęku – skoro już raz zauważyłem, że to moje likwidowanie bloga, to tylko sprawa lęku, to gdy po ukazaniu się drugiego odcinka tego tekstu sytuacja zaczęła się powtarzać (pierwsza osoba wpisała się dopiero pod koniec dnia), potrafiłem zachować dystans i tym razem w panikę nie wpadłem.

Równie ważne jest, byśmy zaczęli się przyglądać temu, w jaki sposób rozładowujemy nasze lęki. Wszystkie nałogi mają swój początek w niewłaściwym rozładowywaniu lęków. Uzależnienie tylko pozornie jest uzależnieniem od substancji toksycznych – nade wszystko jest to uzależnienie od sposobu redukcji lęków. Od wieków jednym z powszechnie znanych uzależnień był hazard – w przypadku hazardu nie ma żadnej substancji toksycznej. I drugi taki przykład – to, co wam jest najlepiej znane – samookaleczenia; tu też nie ma żadnej substancji toksycznej, a uzależnienie jest. Osoba uzależniona odnajduje jakiś sposób, który przynosi jej chwilową ulgę – może to być alkohol, może być narkotyk, ale równie dobrze może to być żyletka; mechanizm jest ten sam. Sięgamy po to, co przynosi chwilową ulgę, choć dobrze wiemy, że to niczego nie zmienia i że lęk powróci.

Nie rozwijam – sygnalizuję jedynie, a to po to, by nikt nie miał wątpliwości, iż nasze lęki to jest to, co szatan najbardziej lubi w nas i chętnie z nich korzysta. Umiejętnie je podsycając, potrafi wykorzystać nas do swoich celów – nade wszystko budując mur między nami a Bogiem, ale również po to, by poranić wszystkich naszych bliskich, a tym samym sprawić, by również oni byli bardziej podatni na podszepty szatana.

poniedziałek, 15 października 2007

Lęki (5)

Poprzednią notkę zakończyłem stwierdzeniem, że moment pojawiania się mojego lęku uprawnia do tego, by jednak traktować go jako lęk, a nie całkiem racjonalną obawę. Wróćmy do tamtego przykładu formułując wnioski jeszcze ostrzej.

Są tylko dwie możliwości, albo się Bogu podoba, to co piszę (rzecz jasna chodzi mi nie o konkretne zdania, lecz o całościowe spojrzenie na miłość), albo nie podoba. Jeśli by Mu się nie podobało, to nade wszystko w takich sytuacjach, jak z Landrynką, działałby we mnie poprzez moje sumienie – nade wszystko uprzedzające, by zapobiec złu, jakie wyrządziłbym jej, gdyby moje spojrzenie na miłość było fałszywe. A jeśli ten głos bym w sobie stłumił, to odezwałby się potężnymi wyrzutami sumienia już post factum. Tymczasem niczego takiego nie było (a przecież dobrze wiecie, że wcale nie uważam się za nieomylnego i już nie raz po tym, co napisałem na blogu miałem ogromne poczucie winy).

Tymczasem ten lęk pojawia się wtedy, gdy realnie w ogóle nikomu nie mogę zaszkodzić (no bo jak nikt nie zajrzał, nikt tego nie przeczytał, to komu mógłbym zaszkodzić fałszywym spojrzeniem na miłość? – jasne, że nikomu; opisałem tu realne zdarzenie – tak było po pierwszej części Poranionych: przez dobę nikt się nie wpisał i powstała już notka zamykającą bloga – miała się ukazać zaraz po drugiej części).

Skoro wtedy, gdy te lęki się pojawiają, nikomu nawet nie mogę zaszkodzić, to zasadnym staje się pytanie, czy to aby przypadkiem nie szatan wykorzystuje je, bym wycofał się z tego pisania? Szatanowi może na tym zależeć, jeśli tylko to moje pisanie rzeczywiście przybliża ludzi do Boga (a obawy, które co jakiś czas powracają, są zupełnie niesłuszne).  Może więc to szatan?

Uważajcie zatem – szatan wykorzystuje nasze lęki, a nawet umiejętnie je podsyca, by w ten sposób zrealizować swój własny cel.



A jakie są wasze lęki, poprzez które steruje wami, w wyniku których nie wypełniacie woli Bożej, lecz wolę szatana?

Na wszelki wypadek, by nie było wątpliwości – ja tu tylko pokazuję, że wtedy, gdy te lęki silnie się we mnie ujawniają, to to są lęki, a nie obawy (czy strach); nie zmienia to faktu, że gdzieś w tle cały czas jest całkiem racjonalna obawa; ale tylko w tle – nie mam żadnych podstaw, by odrzucić swe obawy (a w każdym razie nie miałem, gdy to pisałem – teraz mam świadectwo :-), a więc pierwsze świadectwo owoców wypływających z mojego spojrzenia na miłość), ale te obawy nie wpływają na moje decyzje. Innymi słowy zwracam uwagę, że równolegle do całkiem racjonalnych obaw mogą być również lęki, a szatan potrafi wykorzystywać i podsycać te drugie.

piątek, 12 października 2007

Lęki (4)

Ten lęk ciągle powraca. Pan co jakiś czas zsyła na mnie zdarzenia takie, jak w kościele w Małocicach, a ja i tak co jakiś czas wieszam sobie ten kamień.

Inną sprawą jest to, czy ten lęk mogę nazywać lękiem – zasadniczo lęk charakteryzuje się tym, że nie potrafimy wskazać jego przyczyny, a antonimem lęku jest strach.

Np. gdy do stanicy nieobozowej akcji letniej w samym środku Puszczy Białej, jaką prowadziłem w wieku 19 lat, podjeżdża na motorach banda 20-tu wyrostków i bez owijania w bawełnę mówi: Słyszeliśmy, że są tu dziewczyny. Przyjechaliśmy je wyruch..ć! to wszystkie dziewczyny, które pochowały się pod łóżkami zanim oni jeszcze zdążyli podjechać (wystarczył warkot motorów rozdzierający głuszę puszczy), to to był strach. Strach posiada bardzo konkretną, realną przyczynę – lęk jej nie posiada, a nawet jeśli potrafimy wskazać coś, jako przyczynę, to jest ona nieracjonalna – choćby takie są wszystkie fobie (np. ktoś cierpiący na klaustrofobię boi się wejść do windy, choć dobrze wie, że ten lęk jest irracjonalny).

Czy ja ten swój lęk mogę nazywać lękiem?

Gdybym go odczuwał np. wtedy, gdy zwracałem się do Landrynki („Notka dla Landrynki”), to na pewno nie mógłbym tego nazywać lękiem – takie obawy byłyby jak najbardziej racjonalne: skoro wiem, że w swoim spojrzeniu na miłość jestem odosobniony, a z tego powszechnego spojrzenia wynika Uciekaj dziewczyno,  to całkiem racjonalnym byłoby powstrzymanie się z przedstawianiem swojego spojrzenia.

Tymczasem ja się nie tylko nie powstrzymałem, ale w ogóle żadnego lęku nie odczuwałem. Pisałem wówczas z pełnym przekonaniem słuszności tego, co piszę (i niezależnie od tego, co później jeszcze się wydarzyło, po dziś dzień jestem przekonany o słuszności swojego zachowania, choć było zachowaniem, na jakie mógł zdobyć się tylko facet ze swoją gruboskórnością).

Za to ten lęk pojawia się np. wtedy, gdy po napisaniu jakieś notki przez całą dobę nikt się nie wpisze – to wtedy zaczynam myśleć, że to Duch Święty chroni was przede mną, że to jest dowód, iż w tym co piszę, błądzę, że nie pozostaje mi nic innego, jak zawiązać sobie ten kamień u szyi.





PS:   Jeśli chodzi o to zdarzenie na stanicy, to będąc jedynym chłopakiem w grupie nie miałem żadnych szans na jakąkolwiek obronę powierzonych mi dziewczyn; jedyne, co mogłem zrobić, to wdać się w rozmowę. Poprowadziłem ją tak, że odjechali i już nigdy więcej nie wrócili.

W tej notce pojawia się osoba Landrynki – żeby nikt nie miał najmniejszych wątpliwości –  zanim ukazała się pierwsza notka tego cyklu, przesłałem wszystkie wówczas napisane, aż do ostatniej, w której występuje. „Jeśli chodzi o notki to nie mam nic przeciwko:) bardzo mi się podobają. I nie mam nic przeciwko wstawienia tam mojej osoby.”

wtorek, 9 października 2007

Lęki (3)

Jeśli myślicie, że to przyjemnie mieć świadomość, nikt przede mną tak nie patrzył na miłość, to jesteście w błędzie. Nie ma we mnie nic z takiego Patrzcie, jestem pierwszy; jest tylko przerażenie i lęk:


Mt 18:6   Lecz kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie, temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza.


I nie jest to żadna abstrakcja – jeśli bowiem mówię, iż uczucie miłości jest Bożym wezwaniem do tego, by dawać siebie temu, którego się kocha, to jeśli to nieprawda, to czy mogę być pewien, że nie stanę się powodem grzechu? Co prawda zawsze dodaję, że wymaga to mądrego dawania – takiego, które jest stosowne do tego kim jest ten, który daje i kim jest ten, który jest obdarowywany, ale czy nie ma takich, którzy zapamiętują tylko pierwszą część zdania?


W czasach przedblogowych nawet nie sądziłem, że zjawisko zakochanych księży i dziewczyn zakochanych w księżach, jest tak wcale nierzadkie. I na tym przykładzie najbardziej wychodzi różnica w podejściu – jeszcze bardziej niż w tym, który jest w „Listach..”. Tradycyjne podejście jest jednoznaczne – tej zakochanej dziewczyny nie da się nazwać inaczej, niż jawnogrzesznicą wysłaną przez diabła na pokuszenie bogobojnego kapłana; jedyny dla niej ratunek, jeśli odpowiednio wcześnie ucieknie gdzieś daleko, najlepiej do innej miejscowości. Tymczasem konsekwencją mojego podejścia jest nawoływanie do przyjaźni, a przy dużej różnicy wieku do więzi najbardziej zbliżonej do relacji ojciec-córka. Tradycyjne podejście rodzi myśli samobójcze – mógłbym więc triumfować, że to ja mam rację; ale czy którejkolwiek z dziewczyn udało się rzeczywiście stworzyć taką więź, jaka wg mnie między tymi kochającymi się ludźmi powinna się zrodzić?


Czy więc przypadkiem nie stałem się powodem grzechu dla jednego z tych małych? Czy nie powinienem zawiesić sobie u szyi kamień i  pójść się utopić?


 


 


 


 


 


 


piątek, 5 października 2007

Lęki (2)

Gdy pisałem „Listy..” byłem przekonany, że wszyscy ludzie wierzący, wszyscy, których wiara jest głęboka, patrzą na miłość tak samo, jak ja (a dokładniej, że ja tak jak wszyscy). Później, gdy co chwilę spotykałem się ze stwierdzeniem, że zakochanie nie ma absolutnie nic wspólnego z miłością (a w każdym razie z chrześcijańskim rozumieniem miłości) i do tego zakochania nie ma co mieszać Boga, to już tylko Michel Quist był dla mnie ostoją – uważałem, że przynajmniej jest nas dwóch, tak samo myślących (tzn. że gdy mówimy o miłości, musimy zauważać, że obejmuje ona całego człowieka i że jedynym źródłem miłości jest Bóg). I co wtedy zrobił ks. Malacki, który wówczas był Rektorem Centralnego Ośrodka DA w św. Annie? – sprowadził do Polski Michela Quista, bym osobiście mógł zadać mu to pytanie.


W dniu, w którym spotkanie odbywało się w św. Annie, zabrakło mi odwagi, by je zadać (ksiądz prowadzący spotkanie po długim, a nudnym pytaniu jakiejś osoby starszej, poprosił, by pytania zadawali studenci, a ja wówczas studentem już nie byłem – zawróciłem więc do ławki). Dopiero następnego dnia pojechałem do jezuitów do duszpasterstwa akademickiego na Rakowieckiej i to pytanie zadałem.


Michel Quist wyraźnie czekał na nie (uśmiechnął się, gdy je usłyszał) i odpowiedział, że jego zdaniem tak nie jest. Że gdyby tak było, to oznaczałoby, iż Bóg traktuje nas jak marionetki, a tymczasem wszystko, co wobec nas robi, robi w pełnym poszanowaniu naszej wolności.


Gdybym to pytanie zadał dzień wcześniej, schowałbym się w swojej skorupie – tak się jednak nie stało, bo na ten dzień akurat przypadał ten sam fragment Ewangelii, który inspirował list na zakończenie „Listów..”, a przez to uznałem, że to był dla mnie znak, by się nie wycofywać ze swojego spojrzenia.


Jaka była moja argumentacja?


Że to właśnie jest nasze szczęście, iż za naszymi uczuciami stoi Bóg – gdyby stał ktokolwiek inny, to dopiero bylibyśmy marionetkami, a tak nimi nie jesteśmy, bo On szanuje naszą wolę.


 


 


 


 


 


wtorek, 2 października 2007

Lęki (1)

Dzisiaj zacznę cykl notatek pod wspólnym tytułem Lęki. Stanowić one będę jedną całość i będą o moim największym lęku, jaki towarzyszy mi od wielu lat. Będę pisał o sobie, ale postaram się wyciągnąć takie wnioski, które dotyczyłyby każdego:
W czasach przedblogowych pewną formę pamiętnika stanowiły dla mnie  maile, jakie pisałem do ks. Malackiego – ja sobie pisałem, a on ich nie czytał (jak sądzę). Ostatni taki mail napisałem wkrótce po założeniu bloga:

    Księże Rektorze!
   Dostałem kiedyś maila, którego zamieszczam na końcu – link podany w treści tego maila odsyłał do bloga, którego początek był bardzo ładny, ale który kończył się łańcuszkiem. Podśmiewałem się więc nieco z autorki tego maila, którego dostałem (tu w oryginalnym mailu było imię), że jest wielce zapobiegliwa, więc rozsyła ten łańcuszek dalej, ale z drugiej strony przyznam, że pierwszy raz w życiu zacząłem czytać jakieś blogi. Trafiłem nawet na taki, który mi się spodobał, ale akurat ten po kilku dniach w ogóle zniknął (rozmyslania-pielgrzyma.blog.onet.pl).
   No i dopiero po tym, jak zniknął, zaczęła mnie nurtować myśl, że może w tym wszystkim kryje się przynaglenie do mnie, bym w końcu opublikował w internecie te swoje Listy o miłości. Cały czas nie wiem, jakie one przyniosły owoce wtedy, gdy je pisałem, a przez to nie wiem, czy pisząc je, rzeczywiście wypełniałem wolę Bożą, czy też przydawałem sobie wartości, przypisując, że ją wypełniam. Z drugiej jednak strony pomyślałem, że internet to taki moloch, że jeśli nie jest wolą Bożą umieszczenie tam Listów, to nikt do nich nie zajrzy; jeśli zaś jest, to sam Duch Święty sprowadzi czytelników.

Wspomniany tu blog rozmyślania.pielgrzyma odżył wkrótce – to blog Angeliki, myślę, że dobrze znany większości moich czytelników (ale to tak tylko na marginesie).

Wielokrotnie zwracaliście mi uwagę, że za dużą  wagę przywiązuję do tego, ile osób mnie tu odwiedza; myślę, że teraz już wiecie dlaczego – tu nie chodziło o jakąś chorą ambicję, lecz zgodnie z tym, co napisałem ks. Malackiemu, cały czas wydawało mi się, że im bardziej będzie się Panu Bogu podobało to, co piszę, tym więcej ludzi tu sprowadzi. I na odwrót – jeśli Panu Bogu nie podoba się to co robię, to nikt tu nie zajrzy (nie ma lepszego kryterium zgodności z wolą Bożą, jak owoce, jakie rodzi czyjeś działanie, ale jak tych owoców nie znam, to dobre jest i takie kryterium).


PS: Prosiłbym wszystkich o objęcie swoją modlitwą ks. Malackiego w inetencji jego całkowitego wyleczenia z choroby:

„Bardzo serdecznie dziękuję za pamięć w modlitwie. Dziękuję za wszelką życzliwość i dobre słowa. To bardzo pomaga zmagać się z trudami choroby. Wyniki badań są bardzo zadawalające. Czuję na co dzień potęgę zanoszonej modlitwy. Wielkie Bóg zapłać!”

sobota, 29 września 2007

Rozum

Inside zadała mi bardo poważne pytanie:

Zaczytałam się i zamyśliłam, bo Twój zaczepny ;o)  ton, sprowokował mnie do zastanowienia się, co  mi przeszkadza by być tak blisko Boga jakbym tego chciała. No i cóż: 
„…rzecz w tym, że w naszej kulturze obowiązuje prymat rozumu, a po to, by te znaki odczytać i by je przyjąć jako wskazania dane od Boga, trzeba odrzucić rozum, trzeba uznać, że istnieje rzeczywistość, której rozumem nie da się objąć …”
tylko co z tym fantem zrobić?

Uzgodniliśmy oboje, że będzie lepiej, jeśli odpowiem na to w odrębnej notce (a nawet się ucieszyła z takiej propozycji):

Jak już zauważysz, „że istnieje rzeczywistość, której rozumem nie da się objąć”to nieracjonalnym byłoby takie działanie, w którym mimo wszystko tę przestrzeń próbowałabyś wypełnić swoim własnym rozumem (nie mówiąc już o tym, że świadczyłoby to o ludzkiej pysze); jestem więc pewien, że tego nawet nie próbowałaś robić. A skoro tak, to masz dwa wyjścia – albo uznać, że do tej przestrzeni nigdy nie będziesz miała wstępu, albo uznać, że ta przestrzeń może być Ci dana (sama nigdy tam nie wejdziesz, ale że ta przestrzeń może być Ci dana). Innych możliwości nie ma – tylko te dwie. I to jest Twoja decyzja co wybierzesz – możesz powiedzieć:
Mnie to nie interesuje, skoro tam nie mogę wejść swoim własnym rozumem,
albo:
Tak, chciałabym tam się dostać, choć nie wiem, jak to może się stać.

Skoro szukasz Boga, to domyślam się, że Twoją decyzją będzie to drugie zdanie.

Jeśli wybierzesz drugie zdanie, to racjonalnym działaniem będzie gromadzenie wiedzy (przynajmniej w tym podstawowym zakresie) o tym, czego w tej przestrzeni można się spodziewać (wszak nie Ty pierwsza podjęłaś taką decyzję – przed Tobą byli inni, którym ta rzeczywistość została dana).
Zakładam, że tak się właśnie stało (mało - jestem pewien, że i w tym się nie mylę); jeśli tak, to wiesz, że już nic więcej od Ciebie nie zależy, poza tylko jedną rzeczą –
to Ty decydujesz o tym, czy pokochasz Boga, czy nie.
On Ci tego nie narzuci, bo wszystko, co wobec nas czyni, czyni w całkowitym poszanowaniu naszej wolności – On Ciebie kocha, a miłość istnieje tylko w wolności, więc mimo, iż jest wszech-mogący, to będzie czekał na Twoją decyzję. 
Następny krok należy więc do Ciebie – tak jak są dziewczyny, które proszą o miłość do chłopaka, tak Ty proś o miłość do Niego.
I tyle – to wszystko, to wystarczy. Tę miłość na pewno od Niego dostaniesz, bo On czeka na tę prośbę; nie ma dla Niego większej radości, niż ta, gdy my chcemy Go pokochać.

Dlaczego nie ma większej radości?

Dlatego, że to jest cel naszego istnienia – trzeba spojrzeć na swoje życie w perspektywie wieczności, a tam czeka na nas taka sama relacja miłości, jaka obecnie istnieje między Bogiem-Ojcem, a Synem (taki stan w KK nazywamy niebem) – dokładnie taka sama (a nie jakaś podobna)! To jest nasza perspektywa, do której szykujemy się poprzez całe życie tu na ziemi, a nawet dłużej, bo także już w naszym życiu przed obliczem Pana (w KP jest to nazywane niebem, a w KK czyśćcem). A skoro taka jest nasza perspektywa, to jest oczywiste, że Bóg nie ma większej radości niż wtedy, gdy my wybieramy tę właśnie drogę – a to następuje dokładnie wtedy, gdy zapragniemy Go pokochać. Nasz wybór zaczyna się od tych właśnie słów

Panie, daj mi miłość do siebie, daj mi się pokochać. Pragnę Ciebie kochać. Niczego nie pragnę bardziej, niż tego, by kochać Ciebie, mój Panie.

czwartek, 27 września 2007

Zło (2)

Wygląda na to, że kolejno moje notki będą komentarzami do komentarzy – oto kolejny taki komentarz:


Zło, które jest w nas, powinniśmy dostrzegać i powierzać Bogu – to zdanie zawiera dwa elementy: po pierwsze nie możemy być ślepi na zło, które czynimy. I tu są jakby kolejne dwa piętra, jako że zło możemy wyrządzić świadomie (i wówczas najważniejsze jest rozpoznanie tych sztuczek, jakimi skusił nas szatan), jak i nieświadomie (a wówczas najważniejsze jest pobudzanie własnej wrażliwości, kształtowanie empatii). Niezależnie od tych dwóch pięter (czyli niezależnie od tego, czy zło wyrządziliśmy świadomie, czy nieświadomie) nie możemy być na nie ślepi, również ze względu na konieczność wynagrodzenia krzywd – nawet zło popełnione nieświadomie nie zwalnia nas z tego obowiązku (inną sprawą jest, czy potrafimy wynagrodzić, ale próbować musimy zawsze).  
No i drugi element – mamy wszystko powierzyć Bogu. Oczywiście jedyną drogą jest modlitwa – autentyczna, szczera rozmowa z Bogiem! Trzeba przedstawić Mu wszystkie swoje rany, wszystkie lęki, przez które szatan ma do nas dostęp i posługuje się nami, jak swoimi narzędziami. Trzeba je przedstawić Bogu i prosić, by je uleczył. Trzeba prosić, by nas uwrażliwił. Trzeba prosić… 
Tylko On może nas zmienić. Jedynie On. I jeśli potrafimy oddać się Mu we władanie, jeśli nieustannie będziemy to czynić, to ta nasza przemiana stanie się faktem. A  stanie się tylko Jego mocą, nie naszą (choć także naszym własnym wysiłkiem, a bez wysiłku nic się nie stanie).


wtorek, 25 września 2007

Zło

Wcale nie trzeba walczyć ze złem, które jest w nas! Taka walka do niczego nie prowadzi – nasze życie nie może koncentrować się wokół zła, które czynimy, lecz powinno wokół miłości. Zło, które jest w nas, powinniśmy dostrzegać i powierzać Bogu. Nic więcej. Zwróćcie uwagę, że już sam pomysł, że możemy zwalczyć w sobie zło, jest przepełniony ludzką pychą – z takich pomysłów cieszy się tylko szatan. Owszem ważne jest, byśmy dostrzegali to zło, które czynimy – chociażby po to, by na przyszłość rozpoznawać sztuczki, jakimi posługuje się szatan, by nas odciągnąć od dobra, chociażby po to, by uczynić zadość temu złu (czyli wynagrodzić krzywdy, jakich dokonaliśmy); jednak nie po to, by prowadzić walkę. Nie po to zostaliśmy powołani, by prowadzić walkę, lecz po to, by czynić miłość. Możemy unikać okazji do zła, ale przeznaczeni jesteśmy ku dobru i ono powinno być treścią naszego życia.